wtorek, 29 listopada 2016

niby duzo, a jednak malo

Do pisania tego posta zabierałam się jak do poprawiania swojej pracy magisterskiej - zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Nawet dzisiaj zastanawiałam się czy zacząć pisać, czy posprzątać mieszkanie :) Wszyscy to znamy - prawda :P
Ale faktem jest, ze jak ma się porządek wokół siebie, ma się też porządek w głowie, wiec całkiem prawdopodobne będzie to, ze w połowie posta jednak posprzątam okolice swojego urzędowania :P
Ale nie! nie, że nie lubie pisać postów - uwielbiam pisać! Mam nawet parę marzeń związanych z pisaniem. Marzenia, które być może kiedyś zobaczą światło dzienne :) a nie tylko kawałek światła, które dostarczają oczodoły - przynajmniej światło otwieranej szuflady :) Ostatnio żyje marzeniami... czasami łapie się, że zupełnie nierealnymi - chociaż, jeśli o czymś marzysz, to już połowa drogi do sukcesu!
Moje marzenia dotyczą każdej płaszczyzny w moim życiu. Czasami wiążą się z naprawdę trudnym wyborem, czasem są po prostu na wyciągnięcie ręki. Czasami wystarczy tylko czegoś sobie odmówić, czasami w siebie zainwestować. Czasami wystarczy zrobić tej jeden krok w nieznane. Niestety, wiele naszych marzeń wiąże się z bardzo trudnym wyborem, straceniem tego co już mamy i w czym czujemy się nawet dobrze. Ryzykując i stojąc przez nieznanym, możemy nie mieć już powrotu do tego co były, a jeśli wrócimy to tego co było - może okazać się zupełnie inne niż to co zapamiętaliśmy! Droga do spełniania marzeń jest dosyć kręta i przydało by się czasami takie urządzenie, które pokazało by co będzie jeśli wybierzemy właśnie ta drogę!

No! to na tyle refleksji! Ostatnio pisałam, ze będzie amerykańsko, to będzie amerykańsko!
Cóż, od mojego ostatniego posta minął przynajmniej miesiąc, a od mojego powrotu do Stanów już prawie trzy miesiące! W tym czasie naprawdę sporo się wydarzyło! Spotkało mnie sporo zaskakujących sytuacji, przemiłych ludzi oraz niekiedy braku kompetencji, bywało, ze w niektórych sytuacjach powinnam się cieszyć, że mam blokadę językową, bo w myślach układałam sobie różne ciekawe wiązanki - niestety, a może stety tylko w języku Polskim :P

Ale może zacznę od początku! Od początku, to znaczy od mojego ostatniego posta. Jest mi bardzo miło, że wielu z Was pisze do mnie, ze wiedzą jak się czuję, ze tez to przeżyli, że byli zupełnie sami w obcym kraju, nie znając języka, nie wychodząc z domu, nie mając prawie nikogo bliskiego! Ale, część z Was też poruszyła ważną kwestię - kwestię pieniędzy! Kwestie, która również i mnie spotkała podczas mojego trzymiesięcznego pobytu w Polsce. Niestety, niektórzy z nas dosyć wąsko patrzą na świat. Chociaż rozumiem wąskopatrzących ludzi, strasznie tego w nich nie lubię! Temat pieniędzy, to dla mnie temat tabu (podobnie jak hasło "a kiedy dzieci?", które w dzisiejszych czasach jest naprawdę nie na miejscu) Sama jestem rozrzutną osobą i zdaje sobie z tego sprawę, ale w mojej rozrzutności często myślę o moich najbliższych! Uwielbiam kupować prezenty i dzielić się jeśli mam czegoś więcej. Staram się wierzyć, ze dobro powróci. Jednak, gdy słyszę hasła typu "mieszkasz za granicą, to na pewno masz", "Tomek na pewno dobrze zarabia" lub "....przyleci to na pewno ci coś da!" działają na mnie jak czerwona płachta na byka! Nie tylko na mnie, ale również na osoby, od których to już nie raz słyszałam. Nie, Nie , Nie! Nie moi drodzy!!! Nie macie pojęcia, jak bardzo się mylicie!
Wielu osobom, które mieszkają za granicą nie zawsze, żyje się lepiej - pomyślcie, te osoby mają też rodziny, dzieci, które trzeba wyżywić i ubrać, zapewnić lepszy start w życiu (start, którego być może, nie zapewnili im ich rodzice). Uwierzcie mi! Ci ludzie też potrzebują jedzenia i picia. Tak samo jak my w Polsce płacą podatki, czynsz za mieszkanie i wynajem. Czasami pomagają swoim rodziną w Polsce. Czasami wylatują za granice, bo w Polsce są zatopieni po uszy w długach. Niektórzy zbierają na wesele, żeby nie brać kredytu. Nikt nie pomyśli - a na czym śpicie, macie stół w domu, telewizje czy chociaż to, żeby zobaczyć najbliższych muszą wydać naprawdę sporo pieniędzy na przelot do Polski. A nawet jeśli tym osobom żyje się lepiej, zapracowały sobie na to! Nie siedziały w domu na dupsku lub w pracy której nie lubią, lub która nie przynosi im zysku, tylko działały - nie czekały czy im ktoś coś da! czasami robiły rzeczy, które są poniżej ich wykształcenia, czasami rzeczy, których nie chciały robić - ale zapracowały sobie na to, żeby TO WŁAŚNIE IM ŻYŁO SIĘ TROCHĘ LEPIEJ! Wiec jeśli kiedyś chociaż raz pomyślisz, że "aaa oni pracują za granicą, to oni mają" Pamiętajcie, że oni za ta granicą, tez muszą przeżyć i też maja jakieś cele, do których dążą - domyślam się, że wymuszacze lub wypominacze pieniędzy nie należą do ich celu!

Teraz już chyba będzie z delikatniej :)

Cóż, jak wspomniałam w poprzednim wpisie, wraz z moim mężem jesteśmy właścicielami najcudowniejszej kotełki na świecie (Skidek, mój kocur jest rzecz jasna najcudowniejszym kocurkiem na świecie). O przygarnięciu zwierzaka rozmawialiśmy jeszcze przed wylotem do Stanów - jednak wtedy braliśmy pod uwagę jedynie psa! Psa, nie pieseczka, czy piesełka :P dużego psa! Od dłużnego czasu marzył mi się doberman, wyżeł weimarski, a od czasu poznania Logana, moje serce podbiły Pit bulle (ale nie te prosiakowate, tylko te Loganowe - piękne, smukłe i majestatyczne) Niestety, w miejscu gdzie mieszkamy, nie możemy mieć dużego psa, a jedynie psa do niecałych 10kilo! wiadomo, ze nikt nie będzie mi ważył pupilka, no ale jednak wyjść z takim dobermańskim koniem na spacer i wmawiać wszystkim, ze to ratlerek, było by co najmniej dziwne. Dlatego zdecydowaliśmy sie na kota! Miał to być duży włochaty kot. Oczywiście, też miałam swojego wymarzonego, idealnego kocurka - szaro białego maine coon (z miłosci do szopów :P). Bedac jeszcze w Polsce szukałam hodowli kociąt, jednak pomyślałam, ze odłożę to na czas, gdy będę już na miejscu! Mąż wiedział, ze musimy mieć coś co ma cztery łapki i prosi o jedzenie! Wiedział, ze potrzebuje mieć towarzystwo, gdy on jest w pracy lub na delegacjach! Dlatego, też w pierwszym tygodniu po przylocie - w środę - odwiedziliśmy pobliskie schroniska w poszukiwaniu włochatego maine coona! Nigdy nie byłam w schroniskach w Polsce, chociaż wiele razy przejeżdżaliśmy obok zabrzańskiego Psitula, niestety nie mam porównania w jakich warunkach mieszkają zwierzęta.
Amerykańskie schronisko, wyglądało jak przychodnia. Na środku coś a'la recepcja z dwoma paniami, które odpowiadały na pytania i spisywały umowę adopcyjną, w koło pokoje i miejsca do zabawy dla zwierząt, a przed pomieszczeniem z kotkami, parę klatek  z małymi kociętami! Oczywiście, właśnie znalazłam się w kocim raju. Z racji, że schronisko tego dnia było otwarte tylko do 18, a my przybyliśmy tam kwadrans przed zamknięciem, mogliśmy tylko pooglądać kotki, chociaż panie zasugerowały, ze wolą podpisywać umowy adopcyje w tym samym dniu, żebyśmy się nie rozmyślili. Gdy weszliśmy do pokoju z kotami momentalnie zrobiło się głośno od miauczenia i mimo, że wszystkie koty bardzo mocno starały się zwrócić uwagę na siebie, na wprost moich oczu była klatka z wpatrującą się we mnie, majestatycznie leżącą istotką. Inne koty przestały istnieć, chociaż wszystkie były piękne i gdybym mogła zabrałabym każdego, ale to w niej zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Długowłosa, młodziutka i dziewczynka, a na dodatek humorzasta tak jak ja - więcej do szczęścia nic mi nie było potrzeba! To była szybka decyzja - wracamy po nią jutro! Następnego dnia Shasta Daisy (bo tak nazwali ją w schronisku) formalnie była już nasza, niestety mogliśmy ja odebrać dopiero po weekendzie, gdyż czekał ją zabieg sterylizacji  i jakieś dodatkowe szczepienia. Tak staliśmy sie właścicielami najbardziej niewychowanego kotka jakiego znam :) Kotka po przybyciu do domu zyskała nowe imię na które już bardzo ładnie reaguje - Pepper (Quiz - Pepper, bo?) Przez dwa tygodnie musiała chodzić w kołnierzy, nie mogła też skakać i biegać i trzeba było pilnować, żeby nie zamoczyła sobie rany - to był największy problem, ponieważ największym przysmakiem Pepper jest woda - woda z kranu, z wanny, z garnka, z miski, z wazonu - jednak to na szczęście odkryliśmy to, po zdjęciu kołnierza. Po zdjęciu kołnierza odkryliśmy również to, że Pepper jest naprawdę humorzasta, można by powiedzieć, że nawet agresywna - każdy dotyk, zbyt długie głaskanie kończyło się ręką w jej pyszczku - oczywiście, kąsanie nie były zbyt mocne, ale dosyć często zostawiały ślady - oczywiście musiałam zapytać wielkiego znawcy kotów - wujka Google, dlaczego? dlaczego ona nas nie kocha...? cóż, wujcio mnie uspokoił i powiedział, że ona właśnie nas kocha i w taki sposób okazuje swoją miłość do nas, bo nikt inaczej jej tego nie nauczył. Być może zbyt wcześnie zabrano ją matce, która nie zdążyła jej karcić za podgryzanie. Być może trafiła do ludzi, którzy nie potrafili sobie z tym poradzić i w ten sposób moja Pepperka trafiła na ulicę - można gdybać! Ale jest z nami pomału oducza sie gryzienia, lubi przebywać w naszym towarzystwie, lubi się bawić i jak się okazało w poniedziałek oglądać filmy animowane :)
Tym razem rozpisałam sie o kocie, a nie o Ameryce, ale do czego dążę. Dążę do podania wam informacji, jak to jest z opieką naszych pupilków w Stanach!
Amerykanie uwielbiają czworonogi - sklepy dla pupili (np. Petsmart, Petco) są wielkości naszych biedronek, a nawet i większe! Jest w nich dosłownie wszytko, co potrzebne w opiece nad psem czy kotem. W takim sklepie oprócz artykułów dla zwierząt znajduje się także weterynarz, miejsce na psią tresurę, salon psiej i kociej piękności, hotel dla zwierząt, i mały kącik gdzie można również zaadoptować koty (miesiąc po adopcji Pepper, namawiałam Tomka na adopcje drugiego kota, którego właśnie tam widzieliśmy). Co (rzecz jasna poza wielkością) różni taki sklep zoologiczny od naszych Polskich - przede wszystkim to, że maja dużo mniej gryzoni - czasami pojawią się świnki morski (wróć - kawie domowe :P) parę chomików, może myszoskoczki, o królikach trzeba zapomnieć, gdyż, jak kiedyś czytałam na instagramie Zabrzanki mieszkającej w Nowym Jorku, nawet lekarz od królików, jest nazywany lekarzem od zwierząt egzotycznych! Chociaż króliki amerykanom nie są obce - widziałam parę w schronisku - czyżby amerykanów zaskoczyły rozmiary królików miniaturek :>? W sklepach zoologicznych, rzadkim widokiem sa również Nimfy, a także malutkie ptaszki - ewentualnie kanarki no i standardowe papużki faliste. Tak czy owak amerykanie kochają psy i koty. Zważywszy, że w Stanach opieka zdrowotna dla ludzi bywa dosyć kosztowna, można było się domyślać, że podobnie będzie w przypadku czworonogów, dlatego też w jednym z takich sklepów wykupiliśmy pakiet, dzięki któremu mamy bezpłatne wizyty i konsultacje weterynarza, pobieranie krwi, tańsze obcinanie pazurów i bodajże przegląd dentystyczny co jakiś czas. Przede wszystkim wykupiliśmy go, ponieważ jedna z pań trochę wprowadziła nas w błąd, gdyż, powiedziała, ze badanie na którym nam zależało jest w cenie pakietu - jak się okazało później, jednak nie! Nie szkodzi, tak czy inaczej, tego rodzaju ubezpieczenie się przyda! O jakie badanie nam chodziło! Tutaj pojawia się brak kompetencji o którym pisałam wcześniej! TOKSOPLAZMOZA - tak, wiem, jestem hipochondrykiem i najzwyczajniej znam o kilkanascie chorób więcej i sposobów ich zarażeniem niż przeciętny człowiek. Owszem czasami sa to skrajności, ale mam zazwyczaj wszystko na uwadze - jak się domyślacie moje życie w tej sferze nie należy do najłatwiejszych. Rozumiem jednak, że przeciętny człowiek może nie wiedzieć, co to jest toksoplazmoza, mogę również wybaczyć, że dziewczyna w schronisku, też nie wie co to jest toksoplazmoza, i wybaczę również, że dziewczyna, która, pracuje hm.. w recepcji weterynarza tez nie wie co to jest toksoplazmoza, ale ciężko mi jest zrozumieć, jak osoba, która jest pomocnikiem weterynarza nie orientuje się co to jest toksoplazmoza i jakie niesie ze sobą niebezpieczeństwo dla człowieka. Zabawne było, że to my opowiadaliśmy tej Pani, o konsekwencjach dla człowieka, który zaraził się tą chorobą. Domyślam się, że Pepper zważywszy na to, ze była kotem, który został znaleziony na ulicy i posiadający dosyć mocny instynkt łowiecki, ma duże szanse ze jest nosicielem tej choroby. Niestety jak sie okazało badanie to nie należy do najtańszych, co nie zmienia faktu, ze będzie trzeba je zrobić - jak ja to mówię - dla świętego spokoju! Zupełnie przypadkiem poruszyłam kolejną kwestie - pomoc weterynarza. Pierwszy raz przychodząc do weterynarza w sklepie zoologicznym, ciężko było się połapać o co chodzi, bo gdy myśleliśmy, że rozmawiamy z weterynarzem okazało się, że nie jest osoba z która powinniśmy rozmawiać, tylko Pani, która wpisuje dane do komputera, pyta się co i jak, sprawdza zęby i wynosi kota do miejsca, gdzie nikt nie wie co się dalej dzieje z naszym pupilkiem. Strasznie mi się to nie podoba! w Polsce - nie licząc zabiegów wszystko jest robione na widoku właściciela - pobieranie krwi, szczepienia itd. A tutaj Pani zabrała kota i poszła. Po kilku - kilkunastu minutach wraz z panią przyszedł lekarz, który przypominał mi wiewiórkę z bajki "czerwony kapturek - historia prawdziwa" -  https://www.youtube.com/watch?v=AKmp_m11Hfo - na szczęście nie mówił tak szybko, ale ogólnie sprawiał wrażenie tak zafascynowanego swoja tym co mówił, z taką pasją, że jak zapytano się nas czy ma byś weterynarzem Pepper jednogłośnie stwierdziliśmy ze tak! W końcu tez był pierwszą osobą, która wiedziała, co to jest toksoplazmoza! To była nasza pierwsza wizyta u weterynarza i mimo, ze co miesiąc opłacamy pakiet za Peppusie mieliśmy nadzieje, ze kolejna za szybko się nie powtórzy.

Niestety w czwartek w zeszłym tygodniu Pepperka nam się rozchorowała, na tyle, że według mnie wizyta u weterynarza była potrzeba, tym bardziej, że ostatnio trochę psikała i nie podobała mi się czarna plamka na podniebieniu. Niestety do naszego weterynarza nie mogliśmy się dostać od tak, z ulicy, musieliśmy wybierać, albo klinikę albo poczekać do następnego dnia. Na szczęście na tyle wiedziałam co rozbić, ze postanowiliśmy jeszcze trochę poczekać. W sobotę, wczesnym rankiem, mimo, że Pepper już praktycznie była zdrowa, pojechaliśmy do Petsmarta. W recepcji dostaliśmy kwestionariusz do wypełnienia, w którym mieliśmy odpisać co się dzieje, jakie dolegliwości, jaka karma itd. W miedzy czasie Pani pomoc weterynarza (tym razem ktoś inny) zabiera nam Pepperkę, a gdy oddajemy formularz dowiadujemy się, że kotek zostaje na badania, a my mamy jechać sobie do domu. Ale jak to? Na szczęście dosyć szybko zorientowaliśmy się, że formularz był wypisany pobieżnie i że nie były tam zawarte najważniejsze informacje, które myśleliśmy, ze osobiście przekażemy lekarzowi. Wróciliśmy wiec do sklepu, by dowiedzieć się, że kotce należny wykonać rentgen, bo badania, które mamy w pakiecie najprawdopodobniej nie wystarczą. Cóż, nie mieliśmy wyjścia, na tyle pokochaliśmy naszego kotka, że ciężko by nam było już bez niej żyć! Pojechaliśmy wiec do domu z nadzieją, że z Pepper będzie wszystko dobrze, a jej badania na RTG się zakończą. Dlatego też, gdy o 12:30 zadzwonił telefon i nasz szalony doktor powiedział, że wszystko z nią jest w porządku i tak naprawdę jest okazem zdrowia odetchnęliśmy z ulgą.

To jest moment kiedy stwierdzam, ze jednak powinnam częściej robić wpisy!


Podczas tych niecałych trzech miesięcy pobytu w Stanach zaliczyłam kilka charakterystycznych dla amerykanów dni - Halloween, Święto dziękczynienia (Thanksgiving Day) i zaraz dnia następnego miał miejsce Black Friday (ale o tym postaram sie napisać, w przyszłym tygodniu -bo pewnie nie uwierzycie, ale ten wpis z przerwami pisze już około 5 godzin, a kot o którym tak się rozpisałam rzuca mi się na nogi wykazując chęć zabawy - jest to bolesne dawanie mi do zrozumienia i zaznaczanie swojej obecności.

Wiec szybko napiszę, o przemiłym incydencie, który mnie spotkał w połowie listopada. 
Ci którzy mnie znają, wiedzą, że zajmują się ręcznie wykonanymi rzeczami. Bardzo się ucieszyłam, gdy na jednej ze stron okolicy w której mieszkam zauważyłam ogłoszenie o kiermaszu, na którym mogę wystawić swoje gUpotki :)
Przygotowywałam się do niego przez cały tydzień, nie tylko tworząc gupotki ale pisząc łopatologiczne instrukcje obsługi i to, że szpilka może ukłuć! Jeśli jesteście ciekawi dlaczego - piszcie, chętnie rozwinę ten temat w kolejnym poście. Tak czy owak 12 listopada wraz z bombkami, bałwankami, filcowymi sowami i kwiatami z bibuły pojawiliśmy się na kiermaszu - byle coś sprzedać - to był nasz główny cel. Kiermasz był organizowany salce kościoła luterańskiego w Chesapeake, jakieś 25 minut od Virginia Beach. I mimo, że udało nam się sprzedać parę rzeczy, kiermasz niestety nie cieszył się zbyt dużym zainteresowaniem. Organizatorka kiermaszu Rebecca, przepraszała nas i tłumaczyła to tym, że po dni weterana, który obchodzony jest w Stanach 11 listopada, bardzo wiele jest tego typu ewentów. Czy Amerykanie kochają gUpotki, jeszcze nie wiem, mam nadzieję, ze prędzej czy później uda podbić mi się ich serca :) Ale, ale .. to tylko wstęp, bo tak naprawdę, dążę do czegoś innego. Koło godziny 12:00 na kiermaszową sale przyszła kilkuosobowa rodzina. Podeszła do nas Pani w wieku średnim (specjalnie sprawdziłam dla pewności od kiedy zaczyna się wiek średni - była na pewno po 50, a przynajmniej na taką wyglądała) I zapytała z czego są zrobione kwiatki. Tomasz mój podręczny translator, powiedział, ze z bibuły ja w międzyczasie coś powiedziałam po polsku, a Tomek zaczął kontynuować, ze bibuła jest sprowadzana z Polski, bo niestety USA nie dysponuje takim materiałem. Po czym pani z uśmiechem oznajmiła, że miała się nas właśnie zapytać, czy jesteśmy z Polski. Okazało się, że stoi przed nami pani Amerykanka Polskiego pochodzenia - Danusia - śmieje się, że tak zawsze do niej mówi jej tata, mimo, że na imię ma Dayana. Pani Danusia okazała sie przemiłą i przeuroczą osobą - staliśmy i rozmawialiśmy (po angielsku) chyba przez pół godziny, po czym powiedziała, że jeśli nie mamy planów na święto dziękczynienia to zaprasza nas do siebie- chociaż na chwilę. Popatrzeliśmy na siebie z uśmiechem od ucha do ucha - nie musieliśmy nic mówić, bo dokładnie jedno wiedziało o czym myśli drugie. To po raz drugi ktoś nas zaprasza do swojego domu tak naprawdę prawie nas nie znając. Zrobiło nam się tak miło, że domyślam się, że było to widać na naszych twarzach. Serdecznie podziękowaliśmy za zaproszenie, po czym Pani Danusia podeszła do nas i nas wyściskała mówiąc, że cieszy się, że nas poznała. 

A skoro już wspomniałam, że ktoś zaprasza nas po raz drugi, to napiszę też, kto zapraszał nas po raz pierwszy.
jakiś czas temu poznaliśmy kolejnego z naszych sąsiadów Chris - bardzo sympatyczny człowiek, po którym widać, ze ma irlandzkie korzenie - bardzo przypomina mi Irlandzkiego chochlika :P Chris, trochę nam opowiedział o sobie, swojej pracy, Tomek oczywiście opowiedział, jak to my znaleźliśmy się w USA nie zaznaczając w tym zbyt wielu szczegółów. W każdym razie dodaliśmy siebie na facebooku, aby mieć kontakt i my udaliśmy się na spacer, a Chris do domu.  Kilka dni później, a dokładnie 30 października, ktoś z rana puka do naszych drzwi - to się rzadko zdarza, wiec tym bardziej Tomek poszedł otworzyć - to był nasz nowopoznany sąsiad, który zapytał się, czy mamy ochotę pojechać z nim do jego rodziny na halloweenową zabawę   - z racji, że poprzedniego dnia, a właściwie w nocy, wróciliśmy z Halloween w zasadzie z innego Stanu, nie za bardzo chciało nam się ruszać z domu, co nie zmienia faktu, że byliśmy bardzo zaskoczeni i uradowani, że ludzie, których prawie nie znasz starają Ci sie pomóc i są dla Ciebie tak bardzo mili !

Nie będę obiecywać, ze najbliższy post pojawi sie w przyszłym tygodniu - ale postaram sie zrobić to jak najszybciej się da!

trzymajcie się wszyscy cieplutko, bo macie śnieg, którego Wam tak zazdroszczę!

czwartek, 13 października 2016

wszystko na raz, czyli o odczuciach, uczuciach, pobycie w Polsce i powrocie do Stanów (bardziej o mnie niz o Stanach)

To nie jest post o Stanach, wiec jeśli chcecie się czegoś nowego dowiedzieć, to niestety nie dzisiaj - zaprasza za tydzień :)
a tym czasem:


Trochę o uczuciach.....

To było przed wczoraj, jak w pewnym momencie popatrzałam na swojego męża i powiedziałam "wiesz, widziałabym się w każdym miejscu na ziemi, ale nigdy bym nie pomyślała, że wyląduje właśnie w Ameryce" Tomasz popatrzał na mnie z uśmiechem i powiedział, że ostatnio też o tym myślał w drodze do pracy. To zabawne jakie figle może spłatać los. Nie wiem czy oglądaliście "Efekt motyla" - jeśli chodzi o mnie, jest to film, który jest podstawą naszego życia - Ponoć taki drobiazg jak trzepot skrzydeł motyla, może spowodować tajfun na drugiej półkuli! Każde zdarzenie, każda sytuacja i każda postanowiona decyzja, sprawia, ze nasze życie przybiera właśnie nową drogę, nowy charakter. Czasami ta decyzja to postanowienie, że właśnie tego dnia nie będziesz wychodzić z łóżka,czasami rzucić palenie lub zrezygnować ze starego (całkiem fajnego) życia, na koszt czegoś nieznanego. Jestem w Stanach - miewam lepsze i gorsze chwile będąc w tym miejscu. Często zastanawiam się, czy karma wróci, bo stracony czas tutaj niestety nie - nie! nie stracony! staram się nie marnować czasu, ale tez nie wykorzystuje go tak, jakby tego chciała. Nie rozwijam się, nie zdobywam wykształcenia, nie realizuje marzeń - nie robię tego co mogłabym w danej chwili robić w Polsce. Nie mam dla kogo piec ciast i gotować, ponieważ nie mamy znajomych, którzy pomogli by nam to zjeść. Nadal nie wychodzę, bo po pierwsze nadal trochę się boje wychodzić sama z domu, a po drugie nie lubię sama chodzić na spacery. W Polsce też sama nie spacerowałam, mimo, że chodziłam bardzo dużo - ale miałam cel - wizyta u teściów, u lekarza, dalszy przystanek tramwajowy czy pójść na zakupy do centrum handlowego.
Wszystkie krepujące sytuacje, gdy ktoś do mnie mówi, a ja nie rozumie doprowadzają mnie do płaczu. To chyba w tym wszystkim jest najgorsze - gdy nie rozumiem i gdy nie potrafię odpowiedzieć, mimo, ze dosyć często wiem mniej więcej co i jak.Nie da się! Nie przechodzi przez gardło. Obawa przed tym, ze może nie do końca się zrozumiało tamtą osobę. Obawa przed tym, ze powiesz coś źle lub niejasno i dodatkowo będziesz się musiała  tłumaczyć o co ci chodzi. Obawa przed tym, ze zabraknie Ci tego jedynego słowa, którego nie znasz, i cała twoja wypowiedz będzie beznadziejna. Strach przed tym, ze wyjdziesz na idiotkę!
Mam czasami taki myśli, że zamieniłabym łatwość w tworzenie czegoś za to, żebym z taką samą łatwością przychodziła mi nauka języka (nie tylko angielskiego - jakiegokolwiek). Chociaż też bym zamieniła to na lepszy głos i umiejętności muzyczne - można na tym więcej zarobić, niż na ręcznie wykonanych pierdołach :P  Cóż, urodziłam się z takimi talentami, muszę to docenić!
Nawiązując jednak do mówienia. Do tej pory pracowałam w sprzedaży. Jestem raczej wygadana, bywam pyskata, ale przede wszystkim lubiłam swoją prace, za to, ze mogłam spotkać nowych ludzi z którymi rozmawiałam na przeróżne tematy. Za czasów pracy w ING, klienci, którzy nawet nic u mnie nie załatwiali przychodzili się po prostu przywitać i chwilkę pogadać. To był dobry czas! miło wspominam ludzi z którymi pracowałam zarówno w ING jak i w centrum handlowym w który był położony nasz oddział. Miło także wspominam wszystkich swoich klientów, którzy nie raz potrafili zdenerwować, a nie raz poprawić humor, ze uśmiech nie znikał z twarzy. Teraz czuje jak bardzo brakuje mi takiej pracy. Jak bardzo brakuje mi innych ludzi, z którymi mogę po prostu porozmawiać! (właśnie się rozkleiłam).
Ale jestem tutaj! Przede wszystkim jestem tutaj dla mojego męża, ale też dla siebie. Mam nadzieję, ze kiedyś zobaczę Nowy Jork, Hollywood i Los Angeles. Mam nadzieje, że moje nowe marzenia, które powstały na poczet tego miejsca się zrealizują - tylko pora wziąć się za siebie, pod ich kątem. Mimo tego, że bywa "średnio" staram się myśleć pozytywnie i mieć raczej dobry humor. Staram się cieszyć z małych rzeczy, czasami tych, na które większość ludzi nie zwraca uwagi - fajnie wyglądającej owsianki na śniadanie, trochę większego motyla napotkanego na swojej drodze, upieczonego ciasta czy chociażby z nowo
poznanych słodkości - osoby, które maja mnie na instagramie powinni doskonale to wiedzieć, że wrzucam naprawdę dużo zdjęć -  ale to nie dlatego, ze się chwale (nigdy nie lubiłam sie chwalić), ale dlatego, że sa to rzeczy, które w danym momencie sprawiały mi przyjemność. Jednak myśle, że główną zasługą tego, ze chce mieć dobry humor to Tomasza. To cudowne mieć koło siebie takiego człowieka jak on. Uważam, że mimo rożnych sytuacji, które pojawiły się w naszym życiu, zawsze byliśmy udaną parą. Tutaj okazało się, ze jesteśmy nie tylko dogadującym się małżeństwem, ale z braku laku też dobrymi przyjaciółmi. Przede wszystkim ratuje nas to, ze mamy takie samo podejście do życia - często nie zachowujemy się na swoje lata, jesteśmy trochę dziecinni, cieszymy się z głupot, a w stosunku do innych ludzi jesteśmy zazwyczaj neutralni - Tomek ich ignoruje, a ja staram się wszystkich zrozumieć. Oczywiście uzupełniamy się w różnicach, mimo, ze czasami są powodem do sprzeczek - ale cóż to za małżeństwo, które się nie kłoci. Myślę, że jeśli ktoś decyduje się na taki krok jak my - wyruszając do obcego kraju i do miejsca w którym praktycznie nie ma Polaków, musi mieć ze sobą osobę, która jest jego najlepszym przyjaciel, partnerem i bratnia duszą. W innym przypadku - mimo, ze będziecie tam razem - będziecie tam sami. A my jesteśmy tu razem - w tej Ameryce, w której nie widzieliśmy się oby dwoje.

Trochę o pobycie w Polsce....

Mamy październik, to znaczy że powinny pojawić się co najmniej 4 wpisy, w tym trzy z Polski...Nie miałam weny, a gdy wenę miałam nie miałam dostępu do komputera. Ale z racji, że ja pamiętliwa dziewczyna jestem, wszystko sobie zanotowałam w pamięci!
W każdym razie to były trzy cudowne miesiące, które tak się nie zapowiadały. Gdy 2 czerwca przyleciałam do Polski było tak jakoś inaczej. Zresztą pierwszą różnice poczułam już na lotnisku we Frankfurcie, gdzie nie było żadnego Starbucksa (hahahaha) - ale to raczej jako taka dygresja.
W Polsce było inaczej, ale nie dlatego, że przesiąkłam już Stanami - o nie! Przesiąkłam życiem, które sobie stworzyliśmy z Tomkiem. Życiem bez zawiści; życiem bez pretensji; życiem bez słuchania co inni robią, a ja  bym tego nie zrobiła, bo to przecież tak nie może być. Życiem, w którym, jak coś się chce mieć to trzeba na to zapracować, a nie czekać, aż samo przyjdzie lub ktoś coś da. Słuchaniem jak to w Polsce jest źle, a gdzie indziej jest cudownie i dobrze - mimo, że większość z tych osób, nie zaznała prawdziwego życia gdzieś indziej (chociaż, na dzień dzisiejszy to już nie wiadomo co z ta Polską - jednak tutaj nie będę poruszać kwestii politycznych) Wiele osób i sytuacji, bardzo mnie rozczarowało podczas mojego trzymiesięcznego pobytu, ale staram się o tym nie pamiętać i wspominać miło spędzony czas z najbliższymi i rodzinom. Przede wszystkim musiałam przyzwyczaić się do ludzi i do tego, że oni mówią :P Może to dziwnie zabrzmiało, ale przez trzy miesiące będąc w USA, rozmawiałam przede wszystkim z Tomkiem i to zazwyczaj tylko popołudniami. Czasami przyszła do mnie Iwona, raz w tygodniu Skype z rodzicami, tak wiec przywykłam do bycia samej w ciszy i spokoju. A tutaj nagle każdy się czegoś pyta - pamiętam pierwszy dzień w domu - mama, tata, brat, pies, kot, wszyscy sa przy mnie, wszyscy mówią (nie licząc zwierząt) teraz czuje jakie to było miłe, jednak wtedy dla mnie to był szok - jak dla takiego noworodka, który nagle widzi tysiące twarzy zamiast jednej - swojej mamy. Potem oczywiście byłam już bardziej rozmowna... zupełnie "niepolska" bo okazało się, ze rozmawiałam z ludźmi w kolejkach przy kasie, sprzedawcami - wiem, ze w Polsce to strasznie nie na miejscu :P:P Ale to chyba był czas przyzwyczajenia się na nowo, do miejsca, w którym spędzę trzy kolejne miesiące - po prostu musiałam sie nagadać! 
Czas leciał szybko - spędzałam go bardzo intensywnie - spełniając marzenia i plany - niestety nie na wszystko jak się okazało starczyło czasu. Z początkiem sierpnia, gdy został mi tylko miesiąc do wylotu, nie mogłam się doczekać, gdy wrócę już do Stanów - nie dlatego, ze jest tu tak cudownie i fantastycznie, ale dlatego, że trochę miałam dość bycia, chwile w Polsce, a chwile w USA. Chciałam być dłużej w jedynym bądź drugim miejsce, a wiedząc, ze powrót do Polski mamy zaplanowany na czerwiec - trochę mnie ciągnęło do tej stabilizacji, którą zostawiłam w Stanach, przed wylotem. Ale.... pewnego dnia, gdy rozmawiałam z Tomkiem, opowiadał mi, ze często gada z naszymi sąsiadami, kogoś tam poznał na siłowni, we wrześniu ma zaplanowane dwie delegacje (wiec zostanę sama w domu). I nagle wszystko mi się przewartościowało, tak jak bardzo chciałam wracać do Tomka, tak wtedy marzyłam o tym, żeby zostać w Polsce - tym bardziej, że był to czas, kiedy zaczęłam dosyć mocno spełniać się w moich ręcznych robótkach z filcu i bibuły - w końcu czułam się doceniana! ...i nagle uświadomiłam sobie dokładnie to o czym pisałam na samym początku. Znowu będę całymi dniami sam, znowu będę bez znajomych, znowu sama nie pójdę do centrum handlowego pochodzić po wyprzedażach, znowu będę siedzieć na dupie i mieć mnóstwo czasu, nie wsiądę w 111 i pojadę na weekend do rodziców, nie odwiedzę "babciów", nie zrobię zakupów na allegro i nie będę czekała na telefon od kuriera "halo, mam dla pani paczkę, ale nikogo nie ma w domu, - ależ, jestem w domu, tylko nie mam domofonu".
Ostatnio oglądałam "Atlas chmur" trzy godziny cudownego filmu o wszystkim, ale motyw wolności, utkwił mi w pamięci dosyć mocno.Ja nie czuje się wolnym człowiekiem - nie w mojej sytuacji. Będąc w Polsce znowu zakosztowałam wolności. Parę razy przeleciało mi przez głowę, żeby nie wracać - szukając pracy na portalach i myśląc  "o tu bym mogła pracować" mijając wywieszkę "szukam pracownika" w sklepie z męskimi garniturami.
Ale, wsiadłam do samolotu, płacząc - żegnając się z każdym członkiem swojej rodziny w przeddzień i dzień wylotu. Tak bardzo bym z wami chciała zostać...

Trochę o powrocie do Stanów...

Mój powrót do Stanów, to chyba dotychczas najszybsza podroż ze wszystkich dotąd! Nie musiałam tłuc się do Warszawy, wyjątkowo krotko czekałam na lotnisku we Frankfurcie, a gdy już przekroczyłam granice czekał mnie trzydniowy pobyt w pięknym Waszyngtonie!
Nawet na lotnisku poszło szybko, mimo, ze nie obeszło się bez wkurzania na obsługę.
W Stanach zaraz po wylądowaniu i dotarciu na sale przylotów, trzeba przejść jeszcze kontrole - tak jak kiedyś u nas podchodziło się do okienka i pokazywało dowód lub paszport. Tutaj jest to podzielone na grupy - amerykanów i ludzi z Wizą - mam wrażenie, że ludzi z Wizą jest zawsze więcej! Ale nie ważne. Kolejka jest zazwyczaj długa i stoi się tam przynajmniej 20 minut. Obsługa, która kieruje ruchem,zabiera parę osób z początku kolejki i ustawia do mniejszych kolejek do odpowiedniego punktu kontroli. Schemat ten powtórzył się i tym razem.
Długa kolejka, jak nic sporo czekania, zniecierpliwieni i zmęczeni ludzie. W kolejce tuż za mną czeka kobieta z Kolumbii (potem sie dowiedziałam) z małym zniecierpliwionym dzieckiem - wyrywała się i płakało - nic dziwnego - sama nie potrafiłam ustać i czekać cierpliwie. Niestety, nikt nie zaprosi Panią na sam początek kolejki, żeby jej trochę ulżyć. Pani z Kolumbii została przydzielona do mojej mniejszej grupy. Wow! stałam w  kolejce do czarnoskórego mężczyzny, do którego zostałam przydzielona ostatnio (w lutym), jednak zostałam przeniesiona, gdyż on akurat szedł na przerwę. Wydawał mi się wtedy strasznie sympatycznym człowiekiem. Miałam wielkie nadzieje, ze sytuacja się nie powtórzy, ponieważ kontrola w lutym była masakryczna. Odliczałam minuty, do końca mojej podróży. Stałam w kolejce, oczywiście z zamiarem przepuszczenia pani z dzieckiem przede mną. Wiem, ze jedna osoba ja nie zbawiła, ale zawsze! Problem okazał się inny, ale niestety taki sam jak poprzednio - z racji, ze moja grupa była pierwsza od kraja, zaczęli do niej podjeżdżać, pracownicy lotniska z pasażerami na wózkach - jako ludzie z pierwszeństwem. Oczywiście zgadzam się z tym i jak najbardziej rozumiem, ale dlaczego tylko do mojej  kolejki zostali dokooptowani wszyscy Ci ludzie, a nie porozstawiani po innych? Tym samym z mojej pięcioosobowej kolejki zrobiła się ośmioosobowa - a ludzie, którzy w długiej kolejce byli za mną odchodzi zadowoleni po kontroli i zmierzali odebrać bagaż. Cóż zrobić trzeba czekać! Buntować i krzyczeć nie można - bo jeszcze by mnie nie wpuścili na teren Stanów, zresztą nie mam w naturze tego typu zachowań. Na zmianę do okienka podchodzili ludzie z kolejki i obsługa z ludźmi na wózkach, gdzie po drodze pojawił się jeszcze jakiś mały chłopczyk; ktoś był dwa razy (nie wiem dlaczego); ostatecznie przepuściłam panią z Kolumbii przed sobą i przede mną była już tylko ostatnia Pani na wózku z Rosji. Pani z Kolumbii odeszła od kontroli i na jej miejsce podszedł pracownik lotniska z panią na wózku. Zaraz ja, Zaraz ja!!! Bacznie obserwując osoby które są przede mną. I nagle (na tyle na ile znam angielski) słyszę, żeby wycofać ten wózek, bo mam podejść teraz ja, bo ja już tam stoję nie wiadomo ile czasu. Dla mnie to już i tak było bez znaczenia, co nie zmienia faktu, ze było to naprawdę bardzo miłe (to jest karma :P). Gdy podeszłam do okienka, Pan mnie przeprosił, powiedział, ze tak czasami się niestety dzieje. Kontrola przeszła szybko, a ja ugruntowałam się w przekonaniu, ze jednak nie mylę się co do ludzi. Moja różowa walizka  już na mnie czekała odłożona na boku, wyjątkowo szybko oddałam niebieska kartkę z moimi danymi, którą zostawia się na lotnisku (ostatnio nie dość, że czekałam tam tez sporo czasu, to kartkę jeszcze zgubiłam) i wyszłam na teren Stanów Zjednoczonych! By zacząć po raz trzeci mój amerykański..... koszmar.

Trzy dni w waszyngtonie minęły momentalnie. Cudowne miejsce. Uwielbiam to miasto, za to, ze ludzie chodzą po ulicach, jeżdżą metrem i komunikacja miejską. Mogłabym tam spacerować cała noc. Słuchając dziwnie cykających świerszczy i oswojonych wiewiórek, które są dosłownie na każdym kroku! Fantastycznie chodzić i widzieć miejsca, które potem ogląda się w filmach - nawet ostatnio w nowym Bournie była pokazana restauracja do której zastanawialiśmy się, czy nie wejść. Nie wspominając już o Kapitanie Ameryce w zimowym żołnierzu czy Forrescie Gumpie. Jedyne co mnie rozczarowało w waszyngtonie to ZOO, ale
z drugiej strony wejście na jego teren i możliwość oglądania zwierząt była darmowa. Czasami nie można wymagać za dużo. Trzy intensywne dni, które mogły by trwać wiecznie dobiegły końca. Pora wracać do domu - niestety, wszystko co dobre szybko się kończy.
To co dobre... bo niestety to co potem było tragiczne. Kolejne dni przypominały mi czas, gdy do Ameryki przyleciałam po raz pierwszy. Niezadowolenie ze wszystkiego, poczucie marnowania siebie i czasu. Bezsilność.Poczucie braku wolności. Myśli co mogłabym zrobić, gdybym tu nie siedziała. Myślenie o tym, ze właśnie 3 miesiące temu obroniłam magistra, tylko po to, żeby siedzieć w domu?  Podobnie jak i w zeszłym roku, zaraz na "dzień dobry" dokucza mi moja dolegliwość, która trwa już ponad cztery tygodnie, a która przez pierwsze dwa dosyć mocno ograniczała jakikolwiek ruch. A ruszać się musiałam, ponieważ dzień i noc biegałam za naszym adoptowanym kotkiem, dbając o to, żeby nie zdjęła sobie kołnierza lub nie zamoczyła sobie rany po zabiegu sterylizacji. Te dwa tygodnie również spędziłam praktycznie sama, gdyż tak jak Tomek wcześniej mówił, poleciał na delegacje. To chyba wszystko co doprowadziło mnie stanu, który w chwili obecnej (mam nadzieje) dobiega końca! Znowu zaczęłam na nowo planować życie tutaj, wymyślać nowe cele, chyba pomału znowu się przyzwyczajam do bycia samej.
Myślę, że nigdy nie będę żyła tym wykreowanym amerykańskim snem, ale chociaż będę starać się żyć życiem, które sprawi, ze będę zadowolona z siebie i szczęśliwa z tego co robię! Trzymacie kciuki żeby się udało!

Obiecuję że kolejne wpisy będą o Stanach a nie o mnie!







wtorek, 31 maja 2016

Wakacje od Wakacji

Witajcie,
Kompletnie nie planowałam dzisiaj żadnego wpisu (tak, tak, takie rzeczy też miewam zaplanowane), ale dużo chińczyków w mojej głowie sieka kapustę, wiec i sporo przemyśleń się nasuwa. Mimo wszystko postaram się streszczać :) (wiem czasem to nie wychodzi)

Wstępik
Minęły trzy miesiące od momentu, jak przyleciałam tu po raz drugi... pełna nadziei, że tym razem będzie lepiej, że wszystko się ułoży, że może coś uda się pozmieniać, żeby było stabilnie. Udało się! Teraz wiem, ze pozytywne nastawienie do całej sytuacji wiele daje. Co prawda nie zmieniło się zbyt wiele, nadal nie wychodzę, nadal nie potrafię angielskiego, nadal jeszcze wiele rzeczy mnie przeraża... Ale jest stabilnie i nie licząc karaluchów raczej pozytywnie. Trzy miesiące wiele mnie nauczyły, pokazały i dały. Przede wszystkim dały mi chęć do działania i niepoddawania się! Do próbowania i ulepszania planów, które okazały się błędne. Życie tutaj (w mojej sytuacji) daje inne możliwości, niż życie w Polsce, ale tylko dlatego, ze nie pracuje. Pozwala mi to na wymyślanie innych planów i realizowanie innych do których wrócę po wakacjach! (To nie znaczy, że gdybym była bezrobotną w Polsce nie miałabym tych możliwości - plany po prostu były by inne, dostosowane do kraju i przede wszystkim do tego, że w Polsce mam rodzinę, znajomych i znam język ;P)


Polska...
Nie sądziłam, że kiedyś to powiem/napisze, ale Polacy za dużo narzekają. Ogólnie wychodzę z założenia, że narzekanie jest spoko. Uważam, ze jest bardziej szczere, niż odpowiedź "wszystko w porządku" na pytanie co słychać. Wydaje mi się, że narzekanie jest trochę przejawem skromności. Bo po co komuś mówić, że jest lepiej, jak można powiedzieć, że jest gorzej. Amerykanie "nasłoneczniają" swoje opowieści, nasze Polskie są jednak pochmurne. Rzadko kiedy mówimy, że nam się udało, że coś wyszło, że na coś sobie zapracowaliśmy.  Raczej skupiamy się na niepowodzeniach, ponieważ obawiamy się tego, ze ta druga osoba, nie chce słuchać, ze w naszym życiu się układa. (chociaż wydaje mi się, ze to pomału się zmienia). Nie miałam ochoty drążyć tego tematu,a napisać o tym przy innej okazji. Jednak wczoraj poruszył mnie post mojej znajomej, w którym udostępniła "za co nie kocham Cię Polsko". Postanowiłam, że chwilkę poświecę temu zagadnieniu.



Nie mówię, że w Polsce jest cudownie, ale Polska  jest pięknym krajem, z piękną kulturą, tradycjami i smacznym jedzeniem. W wielu sercach płynie prawdziwy patriotyzm i miłość do ojczyzny! I mimo, że wiem, że w wielu krajach żyje się dużo lepiej, sporo z nas nie docenia tego co dostaliśmy od naszego kraju. Nie docenia, tylko dlatego, że dostaliśmy to za darmo. Nie zauważamy tego. "Czepiamy się" tylko tego, czego nie mamy, a np. jest gdzieś indziej. Możecie mi naprawdę uwierzyć, że wiem, że w Polsce  nie zawsze jest łatwo i kolorowo. Nie raz przekonałam się o tym na własnej skórze. Ale czasami trzeba gdzieś wyjechać i zobaczyć, że naprawdę w wielu aspektach naszego życia, żyjemy jak paczki w maśle (o niektórych już pisałam w poprzednim wpisie - urlopy, ubezpieczenia, opieka medyczna, święta). I na tym bym zakończyła, ale przypomniała mi się rozmowa mojego męża z pewnym Amerykaninem. Standardowa rozmowa "o życiu" dwójki facetów. W pewnym momencie zaczęli rozmawiać o dzieciach (hahaha, jak to brzmi :P)  Okazało się, ze w  Ameryce nie ma żadnej pomocy od Państwa na dziecko. Dla pewności jeszcze sprawdziłam w internetach i znalazłam ciekawy artykuł na portalu "Gazeta.pl" http://www.edziecko.pl/rodzice/1,79361,18937390,miec-dziecko-w-usa.html
Nie zapominajmy, też że wiele Polek, które zachodzą w ciąże wybierają się na L4. Nie wiem jak jest tutaj, ale spotkałam się z wieloma pracującymi kobietami w ciąży. W każdym razie, nie trzeba wylatywać za ocean, by spotkać się z sytuacją, że "nie przepisuje się L4 na ciąże" Takim przykładem jest chociażby Anglia. I tak naprawdę mogłabym skończyć ten temat, ale przypomniała mi się jeszcze kwestia oświaty... Studia... w dzisiejszej Polsce sprawa oczywista. Studia to kolejny etap edukacji, nie tylko dla wybranych, ale raczej dla wszystkich chcących poszerzyć swoją wiedze lub zdobyć lepsze wykształcenie. Ja osobiście studiowałam zaocznie i nie żałuje - bo gdybym miała drugi raz pójść na studia, możliwe, ze wybrałabym inny kierunek, jednak nadal byłby to studia zaoczne. Fakt na drugim roku swoich studiów nie miałam, żadnego wolnego weekendu, bo albo pracowałam albo studiowałam, ale z czasem i pracę miałam lepszą, a studia stawały się lżejsze i przyjemniejsze. W każdym razie perspektywa pracy, zarabiania i uczenia się bardzo mi odpowiadała. Jednak to mój wybór. Wielu z Was studiuje dziennie... Tych którzy studiują dziennie i pracują podziwiam! W każdym razie wstępujemy w nasze dorosłe życie z pewnym bagażem wiedzy lub wiedzy i doświadczeniem w pracy, które zdobyliśmy podczas edukacji. Tutaj poza wiedzą, bagażem często bywa kredyt, który nie jeden Amerykanin bierze, aby móc studiować - i podobnie jak znajomy mojego męża kończąc szkołę nadal musi go spłacać. Zaznaczam, że koszty za studiowanie są dużo wyższe niż w Polsce.

Oczywiście są rzeczy, które tutaj sa lepsze niż w Polsce i na pewno nie raz o nich napisze.  Tak jak wcześniej wspomniałam, do napisania tego wpisu "zmotywował mnie" udostepniony post koleżanki.
Zawsze jest coś na plus i coś na minus... Trzeba tylko czasami docenić, to co dostaliśmy za darmo, a nie dostrzegać, tylko te negatywne aspekty naszego życia, gdzie jest źle lub nie mamy tak jak inni. Bo jak powszednie wiadomo, wszędzie jest dobrze gdzie nas nie ma!



24h przed wylotem
...właśnie szykuje się do mojej osiemnastogodzinnej podróży... muszę ogarnąć dom i przygotować go dla mojego męża, żeby mógł wszystko znaleźć podczas mojej trzymiesięcznej nieobecności. Dlatego więc cukier muszę przełożyć ze słoika z napisem sól, a mąkę z pojemnika po herbacie :P:P (żartuję)
Dla większość z Was mam już zakupione podarunki i zamówienia, jeszcze tylko dzisiaj czekać mnie będą ostatnie minimalne zakupy. Pogoda jest piękna, wiec całkiem możliwe, że zaliczymy jeszcze dzisiaj spacer nad Oceanem (Zawsze powtarzałam, ze Ocean to największy plus mojego pobytu tutaj)  

Lubię latać, ale po ostatnich zdarzeniu w Egipcie, jestem bardzo niespokojna i zdenerwowane.Chyba zapodam sobie jakiś nervosol, albo zajmę czymś na tyle mózg, żeby nie myśleć ... jak zwykle o najgorszym...

W każdym razie, już na zakończenie chciałam napisać, że nie zdawałam sobie sprawy, że nie będę chciała wylatywać... i to już nawet nie wiąże się ze strachem przed atakiem terrorystycznym, ani też, że aż tak bardzo się przyzwyczaiłam, ale dlatego, że bardzo mocno kogoś tutaj pokochałam...
Oczywiście, że chodzi o mojego męża :))) Nasze życie tutaj się zmieniło o 300 stopni. Ze starego życia, mamy tylko siebie i parę ciuchów - wiec tak naprawdę mamy tutaj tylko siebie! Chyba od momentu jak ze sobą jesteśmy, nie byliśmy sobie, aż tak bliscy! Czasami są wzloty i upadki, a mimo wszystko czuć motylki w brzuchu, każdego rana widzieć uśmiecha na twarzy (no chyba, ze zapomnisz wyłączyć budzik, który miał nie dzwonić i budzi wszystkich w środku nocy :P) śmiać się z tych samych głupot i zachowywać jakby się miało ...nascie lat. To cudowne uczucie czuć się tak szczęśliwa i dawać szczęście drugiej osobie... czuć się tak kochaną i kochać tak druga osobie. W swoim partnerze mieć nie tylko wspaniałego męża, ale zarówno przyjaciela i człowieka, który Cię wspiera nawet  najbardziej odjechane pomysłach. Mimo, że bardzo się ciesze na zobaczenie swoich najbliższych i zwierzorów po prostu czuje jak bardzo już tęsknie, mimo, że jeszcze tu jestem. To duża zasługa mojego męża, że jestem tutaj i chce tu wrócić. Starał się jak mógł, żebym czuła się tutaj dobrze, mimo, że wie, ze siedzenie w domu nie leży w moich ambicjach. Jesteś najlepszy! Brawo Ty! :P :*

i tym sentymentalnym i tkliwym aspektem, kończę swoje wypociny. Całkiem możliwe, ze podczas mojego trzymiesięcznego pobytu w Polsce najdzie mnie wena i coś napisze, także nie żegnam się z Wami na zbyt długo. Jednak po "wakacjach" mam nadzieje, że wrócę do Was z czymś fajnym.... Póki co jedno jest pewne, przez najbliższe trzy miesiące na Instagramie pojawi się więcej zdjęć kotów, psów i chomików :P.

Trzymajcie za mnie jutro i po jutrze kciuki!
Buziaki :*

środa, 18 maja 2016

Kilka krótkich faktów o zyciu w Ameryce


Cóż... miałam pisać o restauracjach, ale pomyślałam, ze napisze o czymś ciekawszym. Być może w wielu kwestach trochę się powtórzę, ale chciałabym parę rzeczy zebrać do kupy i być może rozpisać się bardziej przy innej okazji na ich temat. 

Moje podejście do Ameryki jak wiecie jest dosyć chłodne. Nigdy nie była ona w obszarze moich zainteresowań, pragnień, żeby ją zobaczyć, a już na pewno miejscem, gdzie chciałabym mieszkać. Jednak nie ukrywam, przywykłam do tej myśli, że tu jestem i że być może jeszcze tutaj pobędę. Z reguły szukam tej dobrej strony, nawet w najgorszym położeniu i mimo, że pojawiają się "gorsze dni" postanowiłam ze wykorzystam pobyt tutaj jak najlepiej będę potrafiła (tym bardziej że tak naprawdę sami nie wiemy, jak długo jeszcze będziemy tutaj mieszkać)

Na sam początek opisze jednak pewną sytuacje która spotkała mnie w poniedziałek w sklepie, a potem przejdę do docelowego tematu:

1.) Język Polski
wczoraj, podczas zakupów w jednym z amerykańskich sklepów typu "Biedronka" wraz z mężem mym Tomaszem czekaliśmy w dosyć krótkiej kolejce i rozmawialiśmy o słodyczach a ściślej o reese's. Nasza rozmowa toczyła się dalej i nawet Pani w kasie nam nie przerwała mówiąc "dzień dobry", a właściwie "jak się masz". Skończyliśmy nasze gadulstwo, po czym Pani kasjerka, lat około 50-60 zapytała się mnie czy mówię po angielsku - odpowiedziałam, że trochę, ale z przerażeniem, bo moje trochę, dla innych może znaczyć trochę więcej niż moje trochę ;P (masło maślane:P) Pani zapytała skąd jestem, po czym powiedziała, że uwielbia słuchać jak mowie, ze bardzo lubi mój język! o matko!!! Banan od ucha do ucha! Zrobiło to na mnie dużo większe wrażenie, niż to, że ktoś pochwalił np. mój wygląd lub ubiór... Wiecie ja mam ogólnie tak, że czasami zastanawiam się jak my brzmimy w uszach innych ludzi... Ludzi, którzy np. pierwszy raz słyszą nasz język. Wiedzą gdzie nas wsadzić, ale na Rosjan, mówimy jednak za miękko. Wiem, że dużo osób jak nas słucha, słyszy szeleszczące "sz" "cz" "ś" "ć" dosyć mocne "r", ale dzięki temu nasz język jest dźwięczny i melodyjny - tak i ja "stojąc z boku" próbuje patrzeć na nasz język - nasz piękny Polski język!!!


2.) Karaluchy
Temat ten chodzi za mną od dłuższego czasu i nie ukrywam, że jest dla mnie bardzo nie przyjemny. Co niektórzy pewnie wiedzą, ze mam bakteriofobie i hopla na punkcie czystości... mam jeszcze parę innych fobii i nerwic natręctw, ale pojawiają się one tylko w określonych sytuacjach. Ogólnie dom/ mieszkanie, to dla mnie miejsce, gdzie powinnam czuć się bezpieczna, wolna od fobii itd. Niestety, okazało się, że tutaj nie jest to możliwe. Dokładnie tydzień temu we wtorek zostałam "zaatakowana" przez ogromnego karalucha, który wyszedł z mojej łazienkowej szafki... pisk, wrzask i płacz! taka mniej więcej była moja reakcja. Niestety nie byliśmy przygotowani na atak karaluchów, mimo, że to był już drugi przypadek, kiedy karaczan pojawił sie w naszym domu. Za pierwszym razem chodził sobie po naszych schodach. Z racji, ze wynajmujemy mieszkanie, zgłosiliśmy to, jednak dostaliśmy odpowiedz, ze w tych rejonach karaluchy to norma, tym bardziej w dużych skupiskach ludzi i w okresie kiedy robi się upalnie. Co!? Przecież to nie dopuszczalne, żeby w moim domu chodziło coś, co roznosi tyle chorób! ale ok! pierwszego karalucha jakoś przebolałam. Być może dlatego, że mój tutejszy guru Iwona, powiedziała, że on najprawdopodobniej przyszedł z zewnątrz. Niestety drugi najprawdopodobniej dostał się otworem w szafce łazienkowej. We wtorek karaluch został unicestwiony, dziura zapiankowana, do karaluchowej łazienki nie weszłam od tygodnia (dzięki Bogu mamy dwie) jednak każdy szelest,sprawia ze mam ciarki, a wchodząc do każdego pomieszczenia rozglądam się po ścianach i podłodze. Dziękuję Ameryko za kolejną fobię


3.) Przeceny
Może dla odmiany coś miłego :) Kto z nas nie kocha przecen. Już od dawna, my Polacy narzekamy, że Polskie przeceny, to nie przeceny - nie do końca się z tym zgodzę, ponieważ
pracując parę miesięcy w Promodzie, wiem, że ubrania potrafią być naprawdę mocno przecenione, trzeba mieć tylko szczęście żeby je wyhaczyć. Wiec spokojnie można było kupić bluzkę za 20, 15zł która wcześniej kosztowała stówę. Najczęściej jednak ubrania, które można było kupić taniej, zostawały wykupione już na samym początku, wiec nie dotrwały do swojej najniższej ceny. Tutaj oczywiście też tak jest, z małym wyjątkiem, że sporo ubrań jest tutaj naprawdę dużo tańszych. Potem dochodzą do tego obniżki o 50% a ostatecznie lądują na wieszaku wszystko za 2$ - tak 2$, ok. 8zł!!! Z taką sytuacją spotkałam się w niedziele, gdy pojechałam po zakup moich wymarzonych miętowych spodni. Oprócz spodni, które kupiłam w "stałej" cenie, kupiłam jeszcze 4 inne rzeczy w sumie za 8$ + vat, za które zapłaciłabym około 90$ - tak to są przeceny!!! Za taka cenę to przecież można sobie kupić ciuchy żeby w nich tylko chodzić po domu ;P (dzisiaj w każdym razie jadę na kolejne łowy, bo niestety w niedziele centrum handlowe zamykają o godzinie 18, wiec nie miałam zbyt wiele czasu) 







4.) Przerwa na Lunch
I teraz pytanie, czy czwarty punkt będzie na plus czy na minus... Pracowałam w wielu miejscach, była to praca i 5 dni w tygodniu po 8h, była to praca po 10-12godzin i mimo wszystko, jak bardzo lubiłam swoją prace, zawsze głównym celem było zrobienie jak najlepiej swojego i udanie się do domu (mówię tutaj o pracach, które lubiłam :))) )! W pracy rzadko kiedy jadłam posiłek, nawet wtedy, kiedy pracowałam po 12h, wiec teoretycznie 20 minutowa przerwa nie była mi potrzebna, ale oczywiście gdzieś się ja wykorzystywało, chociażby na zrobienie czegoś do picia lub gadulstwo :P Wiec w Polsce mamy 20 minut przerwy, za  którą płaci nam pracodawca, wiec tym samym, w pracy jesteśmy 8h (z jakimś hakiem na przyjście do pracy i zakończenie jej) Tutaj jest obowiązkowa godzina przeznaczona na lunch. Za ten czas nie płaci pracodawca. Wiec tak naprawdę z 8h pracy robi się 9... i mimo, że zaczynasz prace o 8, nie skończysz jej o 16, żeby poświecić czas rodzinie, ale o 17, a czasami nawet i później! Teraz już wiem, dlaczego w filmach małżeństwa lub pary które ze sobą mieszkają umawiają się na lunch... cóż taka Ameryka! 


5.) Dni wolne od pracy
Kontynuując dalej temat pracy, zahaczę o urlopy i święta. Niestety w Ameryce dni wolnych od pracy jest sporo mniej niż w Polsce. Niestety większość ludzi pracuje tutaj w 26.12, 1.01 czy w poniedziałek wielkanocny (tutaj część ludzi ma wolne w Wielki Piątek) Nie mają długich weekendów, bo święta są raczej pojedyncze, chociaż z drugiej strony większość świąt wypada w poniedziałek. Nie zmienia to faktu, że Polska przyzwyczaiła jednak do częstszego oddychania od pracy. Oddychania również podczas urlopów. Każdy z nas z niecierpliwością czeka na przekroczenie tych magicznych 10lat pracy i szkoły aby otrzymać 26 dni wolnego! Tydzień urlopu więcej i obowiązkowe 2 tygodnie! czasami nawet się nie chce tego wykorzystywać, bo np. w pracy jest fajna atmosfera, albo akurat "dobry miesiąc" w przypadku sprzedaży. Tutaj z urlopem jest trochę gorzej! Przede wszystkim nie ma określonej liczby dni urlopowych. Urlop negocjujesz sobie sam, ale wydaje mi się, ze wynegocjowanie 26 dni urlopu graniczyłoby z cudem. W przypadku, gdy tego urlopu potrzebujesz więcej...hm??? nie wiem, chyba wtedy udajesz sie na urlop bezpłatny 


6.) 
Uwaga na zdrowie
Narzekajmy nadal na Polskę... Na kolejki do lekarzy itd. Czasami nie zdajemy sobie sprawy, że w Polsce wcale nie jest tak źle jak nam się wydaje. Idąc do pracy, bądź będąc zarejestrowanym bezrobotnym jesteśmy objęci  ubezpieczeniem, które daje nam możliwość przynajmniej do bezpłatnego pójścia do lekarza rodzinnego, specjalisty (po odczekaniu określonego czasu) czy do szpitala, w razie jakiegoś wypadku i to dalej za darmo! Tutaj niestety musisz ubezpieczyć się sam i niestety nie do końca za małe pieniądze, koszty oczywiście się mnożą w przypadku, gdy pracuje tylko jedna osoba, a w domku jest jeszcze nie pracująca np. żona. W każdym razie przy dobrych wiatrach możesz liczyć na zwrot połowy opłacanych składek przez pracodawce. Rzadkością jest, ze jakakolwiek firma (czyt. pracodawca) ubezpiecza Ciebie w całości, ale i tak się ponoć zdarza w przypadku większych korporacji! Odsyłam do rożnych filmów dokumentalnych, dostepnych na YT, które opisują problem ubezpieczenia w Ameryce.


7.) Z kulturą drogową na ty
Nie jestem dobrym kierowcą, ba... nie jestem w ogóle kierowcą! Myślę, że do tego fachu w ogóle się nie nadaje. Wyjeździłam swoje "jazdy" potem parę razy prowadziłam samochód! Nie, to kompletnie nie dla mnie! Ale jestem w stanie sie do tego przyznać! dlatego bez oporu jestem w stanie powiedzieć, ze większość osób, prowadzących samochody w stanach jeżdżą tak samo jak ja, lub nawet gorzej! Wiem, ze wypadki i stłuczki na Polskich drogach to również nie rzadkość, ale z obserwacji wiem, że w naszym kraju zdarzają sie o wiele rzadziej niż tutaj. Nie bede się jakoś super rozpisywała na ten temat, podam w punktach:
a.) często nie wrzucają migacza, gdy zmieniają pas lub skręcają
b.) nie jeżdżą na światłach w dzień, a i w nocy tez się im zdarza
c.) rzadko kiedy Cię przepuszczą lub ustąpią miejsca 
d.) a gdy ty ich przepuszczasz/wpuszczasz zapomnij o podziękowaniu (chociaż zdarza sie)
e.) jeżdżą lewym i prawym pasem z ta samą prędkością
f.) potrafią siedzieć Ci na dupie i często nie przestrzegają bezpiecznej odległości

Co prawda jeżdżą raczej przepisowo, chociaż często zdarza im się jeździć na dwóch pasach jednocześnie lub np. zmieniać pas na linii ciągłej....

Kiedyś podróżując do Waszyngtonu mieliśmy dosyć dziwną, ale nie miłą sytuacje... dwa albo trzy pasy (już nie pamiętam, załóżmy ze dwa) piękna pogoda i pełno samochodów obok, za nami, a przed nami dwaj panowie na motorach, jadący z taka samą prędkością jak samochody na prawym pasie... Panowie podróżowali najprawdopodobniej rekreacyjnie, bo z szybkością ślimaka. Nam się trochę spieszyło, a spokojnie mogliśmy jechać z większą prędkością dopuszczalną na tej drodze. Mąż mój wykonał jakiś dziwny manewr, który sprawił, ze jednego motocyklistę mieliśmy za sobą, a drugiego wciąż przed nami, który dalej jechał w żółwim tempie. Pan z królicza kitką strasznie się oburzył tym co zrobił Tomek i zaczął w nas rzucać zawartością swojej kieszeni - cukierków tam w każdym razie nie miał. Jakoś w każdym razie go wyprzedziliśmy, bo on oczywiście nadal nie chciał nam zrobić miejsca. Cóż sznur wkurzonych kierowców, to dla wolnych jeźdźców nie jest jak widać zmartwienie.

8.) Reklamy
Jeszcze raz ktoś mi powie, że na Polsacie są długie bloki reklamowe, temu nagram jakiś amerykański film puszczony w telewizji wraz z reklamami i każde oglądać 3 razy :P
Kochani, uwierzcie mi, że reklamy na Polsacie, to pikuś w porównaniu z reklamami w amerykańskiej telewizji. tutaj reklama rzeczywiście trwa 10 minut i  przerywa film co 15 minut. wydarzenia sportowe, takie jak ich sławny football składa się z odrobiny meczu, reklam i powtórek. Panowie, jakbyście sie czuli, gdyby wasza ukochana piłka nożna zamiast jednej przerwy miała przerwę co 15 minut! 


9.) Cenzura
A skoro jesteśmy przy telewizji to w Ameryce jest nałożona cenzura na przekleństwa w utworach muzycznych puszczonych w radio i telewizji. Także np. słuchasz sobie piosenki np Robin Thicke - Blurred Lines i masz tekst "...You the hottest (nanana) in this place..."


10.) Kinder niespodzianka
Mam 29 lat, jako mała dziewczynka kochałam kinder niespodzianki, jako duża dziewczynka dalej kocham kinder niespodzianki... Taki mój mały hazard! Byłam bardzo zaskoczona, że ich tutaj nigdzie nie moge dostać. Nigdzie, poza Polskimi sklepami!!! Długo mnie intrygowało, dlaczego jajka nie dotarły do Ameryki.Ha! Owszem dotarły. Tutaj znowu z pomocą wchodzi mój amerykański guru Iwona. Okazało się, ze "kinderki" są na tyle niebezpieczne ze zakazano ich w sprzedaży, ponieważ zbyt małe elementy mogą zostać zjedzone przez dzieci! Ciekawe czy w Polsce były takie przypadki?!


11.) Nie osadzaj mnie
Amerykanie chyba sa mistrzami w pisani instrukcji, a właściwie ostrzeżeń typu:  czego nie powinno się robić z danym produktem lub jak należy go używać! Piszą tak łopatologicznie, ze czasami nie mogę uwierzyć, ze ktoś to napisał, a przede wszystkim po co to napisał! Zasada jest prosta. Amerykanie mogą Cię za wszystko podać do sądu! Ulotka, nawet z najbardziej oczywistymi informacjami jest ochroną dla danej firmy. Informacja, ze dany produkt, nie jestem czymś (tak jak pisałam o balsami do ciała a'la Nivea) za co możemy go wziąć, dalej jest ochroną dla danej firmy. Podobnie jak zamykanie szkoły podczas gdy spadło 2 cm śniegu jest na wypadek jakby jakieś dziecko miało się poślizgnąć i złamać nogę.  Zastanawiam się, ze w takim razie jak np. uderzę się o kant łózka małym palce i niefortunnie go złamie mogę podać producenta łózka do sądu, przecież to przez jego łóżko coś mi się stało


11.) Wow super jesteś ubrana
Amerykanie są komplemenciarzami - o ile ktos wierzy w szczerość komplementów. Ja nalezę do osób, które wybiórczo traktują komplementy, sama jednak rozrzucam nimi, jak coś mi się spodoba. Przez długi czas pracowałam z klientem, wiec wiem, że szczery komplement może być początkiem dobrej współpracy lub powrotu takiego klienta. Pracowałam w banku, wiec powrót klienta był bardzo ważny! Kultura amerykanów jest jednak taka, ze wypada powiedzieć coś miłego typu "miło Cię zobaczyć", lub coś pochwalić  itd. Oczywiście jest to bardzo miłe o ile jest to szczere, a nie wymaga od Ciebie tego dana sytuacja. Dlatego ja w przypadku amerykanów wierze bardziej w komplementy
spontaniczne, czyli np. "ładna sukienka" przegrywa w porównaniu z "Twój język jest piękny", mimo, że "ładna sukienka" również może być szczere. W Polsce osobom nieznajomym komplementy mówi się mimo wszystko nie pewnie. Nawet bardzo nie śmiało! Pamiętam sytuacje jak kiedyś w Carry kupowałam koszule. Pani z nutką zwątpienia zagaiła, ze bardzo jej się podoba moja minionkowa bluzka, bo ona bardzo lubi ta baję - oczywiście ze lubi ta bajkę, każdy lubi minionki. Oczywiście automatycznie w takich sytuacjach rozpoczyna sie dyskusja na dany temat, informacje gdzie można dostać taką bluzkę itd. . U nas w Polsce, to sie dopiero rozwija, ale nie mogę powiedzieć, ze tego nie ma!  Amerykanie jednak nie maja z tym problemu są bezpośredni, wiec jak im się rzeczywiście coś podoba to pytają i chwalą! Zdarzyło mi się, że Pani w sklepie powiedziała mi, ze jestem bardzo ładna, ktoś zaczepił mnie na ulicy pytając o moje buty, filetowa szminka także zrobiła furorę. Chociaż najmilej wspominam sytuacje, gdy zatrzymała nas dziewczyna i mega zaczęła zachwalać to jak jestem ubrana - tak to stanowczo zaliczam do spontanicznych komplementów! Mimo,  ze jestem szczera i raczej nie mam problemu z wypowiadaniem swoich opinie, niestety nie dałabym rady powiedzieć komuś obcemu, który nagle przechodzi obok, że jest super ubrany! :)


12.) A jeśli chodzi o bezpośredniość
Amerykanie są otwartymi ludźmi, raczej miłymi i gadatliwymi. Są uprzejmi i pomocni. Dużo pytają, chociaż czasami nie potrafią wyczuć, że czegoś im nie chce się powiedzieć. Zagadują Cię i np. pochwalają jeśli zrobisz coś dobrze (np. wrzucisz papierek do kosza:P) Jeśli zauważa że się czym interesujesz lub przypadkowo podsłuchają Twoja rozmowę  wtrącają się i zaczynają z Tobą rozmawiać! Jest to miłe, chociaż uważam ze jest to kolejna bariera kulturowa, bo raczej my Polacy nie mamy w nawyku zagadywania innych ludzi, lub wtrącania się w rozmowę - nawet jeśli ją słyszymy i możemy wypowiedzieć się na ten temat.


13.) Przypominajka
aaaa... pisałam o pochwaleniu za wrzucenie papierka do kosza. Już kilka razy zdarzyło mi się, że na swojej drodze spotkaliśmy osobę, która przechodząc zauważyła papierek bądź śmieci - wzięła je i podniosła i wrzuciła do kosza - WOW!


14.) Bankowość... ałć!
Szczerze mówiąc w banku była tylko jednym i tylko raz... ale do tej pory nie mogę się nadziwić, ze pani, która nas obsługiwała nie ma białej koszuli - gdzie jest dresscode heloł! długa sukienka na ramiączkach, chyba czarna w jakieś azteckie wzorki, na to coś a'la bolerko i klapki. Możecie mnie zbesztać za to co napisze, ale mimo wszystko uważam, ze trochę taki strój nie pasował dla pracownika banku... Na wszelkie sposoby łamałam swój "dreskod" rozpuszczone włosy, zbyt mocy makijaż, ale mimo wszystko staram się ubierać elegancko! Nawet czasami mam chwile, ze tęsknie za tymi białymi koszulami :) W każdym razie gdy odchodziłam z "INGu" wprowadzone były jednakowe koszule, w Eurobanku były paskudne mundurki, a w City szyli specjalnie dla nas sukienki. Ale nie ważne... rzeczywiście teraz wiem, że ważne jest pierwsze wrażenie przy obsłudze klienta, chociaż myślę ze dla amerykanów to standard, dla mnie dress code to stereotyp, a Pani, która nas obsługiwała na pewno żyła w przekonaniu, ze była ubrana elegancko!
Co chciałam napisać o bankowości to to, ze wg. mnie jest słabo! Niestety, bank w którym mamy konto nie dysponuje kartami zbliżeniowymi, co w Polsce jest już chyba standardem każdego banku, a dodatkowo, nie ma pakietu w którym możemy bezpłatnie wypłacać z innych bankomatów niż nasz!
Plusem jest jednak to, ze transakcje są śledzone i automatycznie blokują konto jeśli jakaś transakcja jest dla nich podejrzana. Chociaż jest to plus i minus - bo gdy ty wykonasz operacje podejrzana dla banku, blokują Ci konto, a ty nie masz pojęcia dlaczego! Nas to spotkało gdy kupowaliśmy materac - najpierw zapłaciliśmy zaliczkę a potem dopłatę - Bank uznał ze dwa razy kupowaliśmy materac i było to dla nich podejrzane i zablokowali nam konto, do wyjaśnienia)

15.) Cena + VAT
W Polsce mamy pod tym względem trochę prościej. Idziemy na zakupy, widzimy cenę, podchodzimy do kasy, kupujemy i płacimy dokładnie tyle samo ile pokazywała cena (chyba że cena jest błędna :P) nie ma w tym większej filozofii ani logiki. Bardzo nam to ułatwia sprawę, gdy np. mamy ograniczony fundusz i musimy coś kupić np za całe 100zł. Tutaj trzeba mieć zawsze zapas (bodajże 7%) ! Ceny, które są podane na produktach nie są cenami końcowymi. Są to ceny podawane bez podatku VAT, który jest dopiero naliczany w kasie. Aczkolwiek można się do tego przyzwyczaić i po czasie już nie sprawia to trudności, chociaż, mimo wszystko lepie by było jakby ceny zawierały już  VAT

16.) Wszystko inaczej
Skoro poruszyłam już temat inności, poniżej przedstawiem Wam parę różnić PL/US
* temperatura: Celsiusze / Fahrenheity 
* waga: kilogramy / funty
* długość: kilometry / mile
* długość: metry / stopy
* pojemność: litry / galony
* data zaczyna się od miesiąca i przedzielona jest  znakiem "/" np czwarty luty 2014 zapisywany jest 02/04/2014
* kalendarz zaczyna się od niedzieli
* czas z letniego na zimowy zmienia się chyba tydzień później niż w Europie, a z zimowego
na letni zmienił się albo dwa tygodnie, albo tydzień wcześniej niż w Polsce (nie zapisałam sobie nigdzie tego ;/) w każdym razie czas zmienia się w innym terminie :P
* format godziny, który obowiązuje w USA to 12h PM / AM
* napięcie w gniazdkach w Polsce 230 V / 50 Hz w Stanach występuje napięcie pomiędzy 110-120V o częstotliwości 60Hz.
* oczywiście kolejna różnicą, to doskonale nam znane z programu "Dom nie do poznania" domy i ściany z kartonu (ale może o wyposażeniu domu innym razem)
* Mają rożne określenie na ulice
* Na niektórych światłach drogowych nie ma żółtego światła
* mogą skręcać w praco na czerwonym świetle
* wszystko jest na prąd
* na przywitanie mówią "jak sie masz"
* w innym terminie wypada dzień matki i dzień ojca



17.) Dzień dobry za uśmiech
I na koniec coś miłego. Reka do góry kto lubi chodzić po górach? Ja ja ja!!!! Pewnie znacie ta tradycje że ludzie wędrujący po górach witają się ze sobą. Nie mam pojęcia skąd to się wzięło, ale jest to dosyć miłe. W stanach wystarczy jeden uśmiech do osoby z na przeciwka, a ta z automatu zapyta się "ja się masz" Tak to zupełnie nie Polskie, ale na szlaku jak najbardziej popularne!

A wy jak się dzisiaj macie :) ??? Pozdrawiam Was Cieplutko z mojej deszczowej Virginii Beach!

***
Zaznaczam, ze wszelkie opisane tutaj sytuacje są zaczerpnięte z moich osobistych obserwacji i zdarzyły się w moim pobliskim otoczeniu... całkiem możliwe, ze mieszkając w innym stanie, dana sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej!

***
Jeśli chcecie abym rozwinęła jakiś punkt , piszcie! będę miała wtedy większą motywacje, aby coś odpisać i napisać :)


wtorek, 26 kwietnia 2016

Zakupowe problemy


To straszne, ale ostatnio brak mi weny dosłownie na wszystko! Swoje pokłady kreatywności w poprzednim miesiącu wyczerpałam na robienie bibułkowych kwiatków z jednoczesną próbą nauki języka angielskiego (link do strony z kwiatkami na dole wpisu)…  Ogólnie należę do ludzi, którzy nie lubią marnować czasu lub jak ktoś woli nie lubiących się nudzić, lub jeszcze prościej jestem człowiekiem z lekkim ADHD, a przy tym wszystkim, co jest dosyć zabawne, jestem domatorem :P (czyli jak typowy wodnik, jestem ekstrawertykiem i introwertykiem w jednym – lubiącym przebywać z ludźmi, ale bardzo dobrze czującym się we własnym towarzystwie) W każdym razie zmierzam do tego, że jeśli mogę coś roić przy okazji to też to robię.. Dlatego na siłowni podczas ćwiczeń staram się oglądać interesujące mnie filmy, podczas wykonywania gUpotek, słucham sobie słówek… dlatego też, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Polsce i były jakieś imprezy u nas w domku/działce piekłam trzy ciasta (oczywiście wszystko przy okazji – link do ciachowni na dole strony) i dlatego też teraz pisze ten wpis, bo właśnie pomalowałam sobie paznokcie, a pisanie na klawiaturze okazuje się najbezpieczniejszym sposobem na ich suszenia :P
Dzisiaj chciałam poruszyć kwestie amerykańskiego jedzenia, sklepów i  restauracji,  a w jednym z kolejnych postów utworzyć cos w rodzaju moich amerykańskich przysmaków, które być może są w Polsce, ale do mnie nie dotarły.
Cóz… więc! Wchodząc do naszej polskiej cudownej Biedronki tudzież Lidla, brało się sprawdzone produkty, oczywiście mając świadomość, że połowa z tych rzeczy najprawdopodobniej nie była tak zdrowa, jak nam się wydawało. Owszem zdarzało się, że stałam przed półka i czytałam skład produktu poszukując składników, których np. ja nie chciałabym spożywać i nie chciałabym tez nimi karmić mojej rodziny czy znajomych. Było to co prawda nie za częste, ale bywało, chociażby z tego względu, że jednak w kuchni używałam przetestowanej  już przeze mnie żywności. Tutaj (czyt. w USA) niestety większość naszych zakupowych wojaży to czytanie etykietek, szukania napisu „Organic” lub „Non GMO”. Raz, nie znamy tych produktów, dwa produkcja żywności w Stanach rządzi się innymi prawami niż ta w Polsce. A na dodatek, mam niezłego hopla na pkt. GMO i doskonale sobie zdaje sprawę, że w jest ono już wszędzie i dostarczane do naszego organizmu z naszą czy bez naszej wiedzy -  tutaj w Ameryce, w Polsce czy w Europie. Oczywiście jeśli chodzi o GMO i wpływ na nasze zdrowie sa podzielone zdania na ten temat i teoretycznie jeszcze nie ma informacji jak ono działa na nasze zdrowie – ja jednak trzymam się swojego i uważam, ze im będzie mniej genetycznie modyfikowanej żywności  w organizmie tym lepiej dla nas. Dlatego praktykujemy kupowanie organicznych kurczaczków, jajek i staramy się jednak ograniczać produkty słodzone syropem glukozowo-fruktozowym (tutaj nazywanym bez ogródek syropem kukurydzianym). Oczywiście żywność organiczna jest o polowe droższa niż ta nieorganiczna, ale na zdrowiu nie powinno się oszczędzać – dodając czarne wizje przyszłość, tak przekonałam mojego męża do jedzenia organicznych kurczaków, (mężą, który oczywiście temat GMO ma w nosie :P)! Pułapki żywieniowe w Stanach czekają na każdym kroku, mam tutaj na myśli wspomniane wcześniej GMO, różnego rodzaju słodziki, czy środki chemiczne, którymi spryskiwane są owoce i warzywa, a np. zakazane do użytku w Polsce. Pytanie zatem, czy ludzie, którzy myślą, że odżywiają się zdrowo, rzeczywiście się zdrowo odżywiają? Do tej pory nasza wizja Stanów to otyli ludzie jedzący 10 hampków w MacDonaldsie – oczywiście fastfoodowni jest tutaj o wiele, wiele więcej, a ceny hamburgerów są naprawdę stosunkowo niskie i rzeczywiście równają się z ceną jednego jabłka  - nawet tego mniej ekologicznego. Co w takim razie wybierze głodna osoba?  zestaw 5 produktów za 4$ ,burgera za 1$ czy jabłko, którym najprawdopodobniej się nie naje  (swoją drogą nie wiem jakbym musiała być głodna, żebym zjadła fastfoodowe mięsko). Kolejne pytanie, jakiej jakości jest ten produkt, skoro jest taki tani, a konkurencja czasami jeszcze obniża ceny i robi jeszcze „fajniejsze” promocje, aby przyciągnąć pożeraczy hamburgerów!  Nie chce szukać po sieci informacji i filmików typu „jak to jest zrobione” i tym bardziej nikomu obrzydzać, bo pewnie wśród nas znajdują się ludzie, którzy lubią zjadać fastfoodowe produkty  np. mój mąż :P ale automatycznie przypomniała mi się produkcja nagetsów, które z białym mięskiem kurczaczka maja tyle wspólnego ile ja z drzewem! Na szczęście nigdy nie byłam fanka hamburgerów, jakoś tez nigdy nie przepadałam za mięsem – nie mylić z wegetarianizmem - jem mięso, ale naprawdę bardzo… bardzo… rzadko. Myślę ze na tym wszystkim i tak wychodzę całkiem dobrze :) Przypomniała mi się jednak sytuacja, gdy przyleciałam do stanów i oznajmiłam, że „mięsko to raczej nie”. Od razu „tysiąc pytań do…” i zaoferowana pomoc przy przekonaniu się do mięsa – nie wiem, czy w trosce o moje zdrowie, czy po prostu będąc w Ameryce musisz jeść woła! Oczywiście jak to ja, wkurzyłam się, że ktoś obcy chce ingerować w moje przyzwyczajenia i nie zgodziłam się z tym! Teraz mięska jem jeszcze mniej niż kiedykolwiek.  Myślę, że może to być pomysł na kolejną „ankietę” . Np. Jak ważne jest mięso w Twojej diecie??? … przemyśle sprawę 
Wracajmy jednak do kwestii zakupów!
Oczywiście w całym moim świecie zdrowego odżywiania, są elementu bardzo złego odżywiania – i tak mam tego świadomość!  Niestety uwielbiam  Coca cole i słodyczy. Chociaż staram się zapanować nad obydwoma uzależnieniami :) Problem, który chce poruszyć  nie leży tutaj ani w słodyczach ani w piciu napojów gazowano-słodzonych, problemem jest tutaj bardzo mała ilość napojów, które są słodzone cukrem! I pewnie większość  z Was powie, że to chyba dobrze – cukier jest niezdrowy itd. I otóż nie! Nie licząc tych fajnych napojów, które są słodkie same w sobie, nie licząc też tych nielicznych napojów, w których jest cukier lub stevia, praktycznie wszystko jest słodzone syropem glukozowo-fruktozowym lub/i słodzikami (ostatnio  co prawda słuchałam pogadanki na temat aspartamu i tego, że wcale nie jest szkodliwy i rakotwórczy, ja jednak trzymam się tego, że wole go unikać – chyba tak bardziej dla zasady). Nawiązując do ceny 2 litrowej Cocacoli w przeliczeniu jest porównywalna do ceny coli w Polsce. Jej koszt to 1$. Nie przeliczając i kierując się zasadą 1$=1PLN, to po złotówce nawet  biedronkowej coli się nie kupi. Automatycznie też koszt produkcji musi być tańszy, wiec tutaj wchodzi w grę tani zamiennik cukru, jakim jest syrop. W tym wszystkim dziwi mnie jednak to, że tak potężna firma jak Coca cola pozwala na wprowadzenie do swojego składu, czegoś takiego jak syrop kukurydziany – tak wiem, chodzi tutaj o pieniądze! Inne ciekawe spostrzeżenie to takie, że PepsiCo, daje nam możliwość zakupienia Pepsi z syropem, albo pepsi z cukrem (ale do wyboru są tylko w szklanych butelkach lub puszkach po dwanaście sztuk, najczęściej sprzedawanych w promocji  3 sztuki za 10$), przy czym wersja z cukrem zawsze występuje w mniejszych ilościach. Real sugar – bo tak się nazywa ta edycja są jeszcze w smaku pepsi chery, pepsi vanila. Na tym się kończą przynajmniej mi znane słodkie napoje gazowane słodzone cukrem (teraz nie pamiętam czy jeszcze przypadkiem monster energii nie jest słodzony cukrem / Dodam jeszcze – bo bym wprowadziła Was w błąd -  Cocacola też jest w wersji z cukrem oraz ze stewią  - w szklanych butelkach w kosmicznej cenie ).
Wraz z mężem zauważyliśmy, że trzeba wracać tez dużą uwagę na produkty niskokaloryczne, tam najczęściej pojawiają się słodziki – czyli wszystkie 0 cukru, 0 kalorii, 0 tłuszczu,  0 węglowodanów – i nie mam tutaj na myśli czystej wody J Swojego czasu kupowaliśmy serki / jogurty – były przepyszne, puszyste, duży wybór smaków, mało kalorii, ale nasza przygoda z tym dżogurtem skończyła się, gdy okazało się że dany produkt był słodzony bodajże acesulfamem. Bleeee!
Warzywa i Owoce…
Ach! Nie wiem jak wy, ale ja lubię jeść owoce tylko pod dwoma postaciami, jak mi je obiorą i podstawia przed nos – to robi zawsze mój wspaniały mąż , albo jak mogę sobie z nich zrobić koktajl owocowy – wtedy obieram je z chęcią, bo mogę je wypić (tak, wiem, to jest dziwne :P)  . Do wyjątku należy arbuz i winogrona – tutaj  zazwyczaj lenistwo jest na przegranej pozycji .
Wchodząc do Walmarta zazwyczaj jako pierwszy jest dział ze zieleniną… znajduje się tutaj dosłownie prawie wszystko :P prawie, ponieważ np. ciężko w Stanach o korzeń selera, albo o buraki. Buraki są zazwyczaj pakowane po trzy małe korzenie wraz z nacią – czyli zestaw raczej na botwinkę niż na barszcz. Mają tutaj jednak sporo innych fajnych rzeczy, których w Polsce się nie spotyka lub się spotyka bardzo rzadko np. brukiew czy pasternaki – jeszcze nie jadłam J Ostatnio też wyczaiłam np. czarna marchewka w WholeFoodsie (tutaj jest akurat wszystko). W owocach tez jest spory wybór – arbuzy 12/12 miesięcy, podobnie ze śliwkami,  wiśniami ,malinami, truskawkami i np. bardzo rzadko spotykana w Polsce świeża żurawina.
Co mnie zaskoczyło, gdy pierwszy raz poszłam na zakupy – wszystko jest posortowane: jabłka w podobnym rozmiarze, to samo z pomarańczami, cebulami czy pomidorami. Sporo warzyw i owoców  jest trzymanych w lodówkach np. korzeń marchewki, pietruszki czy buraki. Ogólnie sporo rzeczy, trzymają tu w lodówkach i nie mam wcale na myśli przetworzonej żywności… :P Ale wróćmy do owoców…Niestety, poza ogromnym wyborem, większość owoców i warzyw smakuje nijako…  truskawki, maja jedynie posmak truskawek, a pomidory są praktycznie bez smaku (niezależnie od odmiany). Chociaż ostatnio dosyć mocno się zdziwiłam kupując czarne winogrona, których smak był idealnie taki, jaki pamiętam z dziecięcych lat.
Walmart to sklep typu TESCO czy Real… Jest tutaj dosłownie wszystko,  od jedzonka począwszy, poprzez chemie, produkty do krawcenia, ciuchy, meble , wystrój domu,  AGD RTV, kończąc na aptece i dziale ogrodniczym. Początkowo sam sklep wydawał mi się sporo większy, zaczym idzie, że przypuszczałam, że jest  tutaj większy wybór wszystkiego. Jednak nie! Przede wszystkim zmyliły mnie większe odstępy miedzy regałami niż mamy w Polsce. Ludzie często przemierzają sklep na „jeździku” czyli takim hmmm mobilnym wózku na zakupy. Domyślacie się jacy ludzie tak „podróżują” po sklepach?  Ale po kolei. 
Oczywiście większość produktów  na sklepowych półkach to rzeczy, których nie ma w Polsce lub są u nas  mniej popularne. np. dział z mrożonkami, gotową/przetworzona żywnością czy niekończące się lodówki z lodami (tak, z tymi amerykańskimi kubełkami lodów, które każda kobieta wcina po rozstaniu z facetem). Sporo miejsca zajmują również lodówki z całymi indykami :P, płatki śniadaniowe (jest ich multum) i oczywiście żywność w puszkach, a w szczególności kukurydza. Dużo mniej niż u nas jest makaronów, firm które dostarczają ryż, mąkę czy kaszę, przy czym kasze (jakakolwiek) można przeoczyć…  Nie spotkałam się tutaj z moją ukochana kaszą gryczaną (na szczęście jest polski sklep). Mąka inna niż pszenna jest dosyć droga – ostatnio za skrobie ziemniaczaną zapłaciliśmy 6$ a w polskim sklepie nasza polska mąka ziemniaczana kosztowała pod 5$ - tutaj nawet kierując się zasadą 1$=1PLN jest to bardzo drogi interes. Woda mineralna/ źródlana to zaledwie cztery – szesc firm. Przy czym nie maja tutaj półtoralitrowych butelek. Z reguły ludzie kupują wodę w zgrzewce z butelkami po 500ml.
Zadziwiające dla mnie są ceny przypraw – u nas za standardową „saszetkę” z kamisa płaci się około 1,50-2,00zł bez znaczenia jaka przyprawa jest w środku – tutaj dla porównania np. cynamon 1,5$ czosnek kosztuje 2,50$ majeranek 3,75$ a gałka muszkatołowa ponad 6$ i tutaj moje ulubione porównanie… za całkiem smaczne wino (coś a’la nasze fresko) zapłacicie 2,5$ - 5$ hmmm…
A jak jesteśmy już przy alkoholu… Każdy z nas wie, jak wyglądają nasze alkoholowe półki jeden rząd półek z piwami, kolejny alkohole kolorowe, potem same wódki, i wina… niestety amerykańskie super hiper markety sa strasznie ubogie w alkohol. W Wolmarcie jest tyle alkoholu co w naszych żabkach. Trochę lepszymi zasobami i różnorodnością szczycą się raczej mniejsze sklepu coś a’la biedronka – tutaj sa to food liony i np. Farm Freshe . Żeby nie było oczywiście są sklepy poświęcone tylko alkoholom, chociaż większość z nich jest takiej wielkości jak nasz dział alkoholowy powiedzmy w Auchanie.
Jako znany słodyczoholik, muszę wspomnieć tutaj o słodyczach – uważam, że w typowym Walmarcie, jest dużo mniejszy wybór słodkości niż u nas w Polsce. Popatrzmy chociaż ile mamy firm produkujących czekolady! Oprócz naszych polskich firm na rynku mamt też firmy zachodnie – spora różnorodność! Dodatkowo każda firma produkuje czekolady o magicznych smakach i dodatkach.  Do tego dochodzą jeszcze cukierki, landrynki, batoniki, wafelki (tutaj nie ma wafelków typu prince polo  - tutaj też się kłania Polski sklep :P ) i bombonierki, nie wspominając jeszcze potem o jakiś ciasteczkach, żelkach, mambach itd. Tutaj raczej na płkach goszczą przeróżnego rodzaju i wielkości M&Msy, oreo i  Lindorki. Jest np. więcej smaków milki waya czy snikersów.  Z producentów czekolady, które pewno znacie można znaleźć oczywiście Dove i Cadbury. Jest tutaj też producent trochę nietypowej jak dla mnie czekolady I mam tutaj na myśli hershey’s. Dlaczego nietypowa – mleczna czekolada tej firmy ma zapach (przepraszam za wyrażenie) wymiocin… I uwaga, tak pachnie tylko mleczna czekolada, jeśli zapach nikogo nie odraża, uprzedzam, ze w smaku tez nie jest najlepsza! Co zabawne,  deserowa czekolada tej firmy jest znakomita!
Jestem już na czwartej stronie, będąc w połowie drugiej już wiedziałam, że temat restauracji poruszę innym, być może kolejnym poście. Niestety jeszcze nie kończę…

Jak wcześniej wspomniałam Walmart to nie tylko spożywka, ale także kosmetyki do pielęgnacji ciała i chemia… I tutaj Ameryka tez nie zaskakuje. Pewnie wielu z nas przeszło taki scenariusz: siedziało w dziale płynów do płukania i wąchało, którym najlepiej będą pachnieć nasze ubrania…W Polsce proszków i płynów do prania mamy od zasypania…Tutaj przeważają dwie marki Tide i Gain (i mały wybór zapachów) … sa jeszcze jakies inne firmy, ale gubią się między tymi dwoma. Za to uważam, ze jest tutaj o wiele więcej środków zapachowych – Glade rządzi na płkach , od sprayów, kostek, świeczek, po odświeżacze do kontaktów – to mi się akurat podoba! Lubię jak ładnie pachnie :)
No i ostatni etap Kosmetyki! Ech! Tutaj mam ogromy problem… bo kosmetyków jest i dużo i mało… ale zacznijmy od tych których jest więcej… oprócz sklepów poświęconych tylko kosmetykom kolorowym np. Ulta stoiska z kosmetykami znajdują się również w „aptekach” (apteka to taki nasz Rossmann :P – też Wam kiedyś o nich opowiem)  i marketach. Samej kolorówki jest dosyć dużo, można rzeczywiście kupić znane nam w Polsce produkty po fajnych cenach! Jednak dla mnie jest jedna rzecz nie do przeskoczenia! Większość produktów nie posiada testerów – oczywiście mam tutaj przede wszystkim na myśli podkłady (nie musze tłumaczyć o co mi chodzi)! Tutaj nawet nie chodzi o mnie, ze ja musze sobie ten podkład przetestować, ale o to, że inni też go sobie jakoś musieli przetestować – a niestety najczęściej tutaj spotyka się podkłady bez żadnego aplikatora.  
Gdy przyleciałam po raz pierwszy, nie byłam przygotowana jeszcze na inne niespodzianki, a mianowicie na brak produktów do pielęgnacji twarzy! Tych produktów jest tutaj naprawdę bardzo mało. Do tej pory nie znalazłam wody micelarnej, ani kremu do twarzy odpowiedniego dla mojego wieku! Nie, nie, nie dlatego, że nie ma! Dlatego, ze kremy nie są oznaczone przedziałem wiekowym, a dodatkowo jest ich naprawdę bardzo mało. Kolejnym zaskoczeniem było brak kolorówki w farbach do włosów – od jakiegoś czasu jestem rudzielcem…W Polsce wybór farb, to chodzenie od jednej firmy do drugiej i zastanawianie się który kolor tym razem... tutaj znalazłam może z pięć farb do włosów wpadające w odcień rudego w tym trzy na sto procent nie pokryłby moich włosów. Jeśli chodzi o jakieś żele pod prysznic, balsamy, szampony czy odżywki, chyba jest ich wystarczająco, chociaż wydaje mi się, że i tego mamy w Polsce większy wybór.
Jak każdy sklep, także Walmart ma swoje marki (np. biedronka ma mleczną doline itd.) Walmart jeśli chodzi o spożywkę i środki czystości  kryje się pod nazwą Great Value (zawsze kojarzy mi się to z Walem z „Blok ekipy” – oglądacie?) kosmetyki  i suplementy diety to są pod szyldem Equate. W stanach jednak poszli o krok dalej, ponieważ nie dość, ze posiadają własną markę, to z reguły opakowania ich produktów są prawie identyczne, jak np. produkty Nivea czy Vaseline + jeszcze dla „zmylenia” stoją dokładnie obok siebie, poniżej podsyłam linki:
http://ecx.images-amazon.com/images/I/81vWoqSLkLL._SX355_.jpg
Dodatkowo na balsamie a’la Nivea z walmartowskiej firmy jest napis na odwrocie, że ten balsam nie jest produkowany przez firmę Nivea. Amerykanie się zabezpieczają przed wszystkim (do sądu można podać o dosłownie wszystko, ale to innym razem!)
Ech, tak się zapędziłam, że zapomniałam, że temat miał dotyczyć tylko jedzonka! Mam nadzieje, ze wybaczycie mi, że aż tak się zagalopowałam! Mam nadzieję, że kolejny wpis pojawi się szybciej i nie będzie, taki długi! Jeśli macie jakieś pytania dotyczące jedzenia, chętnie odpowiem, a jeśli nie będę wiedziała, to jeszcze z większą chęcią to sprawdzę


Tak jak obiecałam podsyłam linka do mojej konta na facebooku z rękodziełem oraz z ciachami (tutaj jeszcze nad nią pracuję)


Tutaj jeszcze daje Wam linki do sklepów o których pisałam:
http://www.walmart.com/|
https://www.farmfreshsupermarkets.com/
https://www.foodlion.com/
http://www.wholefoodsmarket.com/
https://www.abc.virginia.gov/about/find-a-store
http://kielbasava.com/
http://www.totalwine.com/
pozdrawiam Was wszystkich!

PS.
Mam nadzieje, że wszystko dobrze się wgra... mam jakieś problemy z moim starczym laptopem :)