wtorek, 29 listopada 2016

niby duzo, a jednak malo

Do pisania tego posta zabierałam się jak do poprawiania swojej pracy magisterskiej - zawsze było coś ważniejszego do zrobienia. Nawet dzisiaj zastanawiałam się czy zacząć pisać, czy posprzątać mieszkanie :) Wszyscy to znamy - prawda :P
Ale faktem jest, ze jak ma się porządek wokół siebie, ma się też porządek w głowie, wiec całkiem prawdopodobne będzie to, ze w połowie posta jednak posprzątam okolice swojego urzędowania :P
Ale nie! nie, że nie lubie pisać postów - uwielbiam pisać! Mam nawet parę marzeń związanych z pisaniem. Marzenia, które być może kiedyś zobaczą światło dzienne :) a nie tylko kawałek światła, które dostarczają oczodoły - przynajmniej światło otwieranej szuflady :) Ostatnio żyje marzeniami... czasami łapie się, że zupełnie nierealnymi - chociaż, jeśli o czymś marzysz, to już połowa drogi do sukcesu!
Moje marzenia dotyczą każdej płaszczyzny w moim życiu. Czasami wiążą się z naprawdę trudnym wyborem, czasem są po prostu na wyciągnięcie ręki. Czasami wystarczy tylko czegoś sobie odmówić, czasami w siebie zainwestować. Czasami wystarczy zrobić tej jeden krok w nieznane. Niestety, wiele naszych marzeń wiąże się z bardzo trudnym wyborem, straceniem tego co już mamy i w czym czujemy się nawet dobrze. Ryzykując i stojąc przez nieznanym, możemy nie mieć już powrotu do tego co były, a jeśli wrócimy to tego co było - może okazać się zupełnie inne niż to co zapamiętaliśmy! Droga do spełniania marzeń jest dosyć kręta i przydało by się czasami takie urządzenie, które pokazało by co będzie jeśli wybierzemy właśnie ta drogę!

No! to na tyle refleksji! Ostatnio pisałam, ze będzie amerykańsko, to będzie amerykańsko!
Cóż, od mojego ostatniego posta minął przynajmniej miesiąc, a od mojego powrotu do Stanów już prawie trzy miesiące! W tym czasie naprawdę sporo się wydarzyło! Spotkało mnie sporo zaskakujących sytuacji, przemiłych ludzi oraz niekiedy braku kompetencji, bywało, ze w niektórych sytuacjach powinnam się cieszyć, że mam blokadę językową, bo w myślach układałam sobie różne ciekawe wiązanki - niestety, a może stety tylko w języku Polskim :P

Ale może zacznę od początku! Od początku, to znaczy od mojego ostatniego posta. Jest mi bardzo miło, że wielu z Was pisze do mnie, ze wiedzą jak się czuję, ze tez to przeżyli, że byli zupełnie sami w obcym kraju, nie znając języka, nie wychodząc z domu, nie mając prawie nikogo bliskiego! Ale, część z Was też poruszyła ważną kwestię - kwestię pieniędzy! Kwestie, która również i mnie spotkała podczas mojego trzymiesięcznego pobytu w Polsce. Niestety, niektórzy z nas dosyć wąsko patrzą na świat. Chociaż rozumiem wąskopatrzących ludzi, strasznie tego w nich nie lubię! Temat pieniędzy, to dla mnie temat tabu (podobnie jak hasło "a kiedy dzieci?", które w dzisiejszych czasach jest naprawdę nie na miejscu) Sama jestem rozrzutną osobą i zdaje sobie z tego sprawę, ale w mojej rozrzutności często myślę o moich najbliższych! Uwielbiam kupować prezenty i dzielić się jeśli mam czegoś więcej. Staram się wierzyć, ze dobro powróci. Jednak, gdy słyszę hasła typu "mieszkasz za granicą, to na pewno masz", "Tomek na pewno dobrze zarabia" lub "....przyleci to na pewno ci coś da!" działają na mnie jak czerwona płachta na byka! Nie tylko na mnie, ale również na osoby, od których to już nie raz słyszałam. Nie, Nie , Nie! Nie moi drodzy!!! Nie macie pojęcia, jak bardzo się mylicie!
Wielu osobom, które mieszkają za granicą nie zawsze, żyje się lepiej - pomyślcie, te osoby mają też rodziny, dzieci, które trzeba wyżywić i ubrać, zapewnić lepszy start w życiu (start, którego być może, nie zapewnili im ich rodzice). Uwierzcie mi! Ci ludzie też potrzebują jedzenia i picia. Tak samo jak my w Polsce płacą podatki, czynsz za mieszkanie i wynajem. Czasami pomagają swoim rodziną w Polsce. Czasami wylatują za granice, bo w Polsce są zatopieni po uszy w długach. Niektórzy zbierają na wesele, żeby nie brać kredytu. Nikt nie pomyśli - a na czym śpicie, macie stół w domu, telewizje czy chociaż to, żeby zobaczyć najbliższych muszą wydać naprawdę sporo pieniędzy na przelot do Polski. A nawet jeśli tym osobom żyje się lepiej, zapracowały sobie na to! Nie siedziały w domu na dupsku lub w pracy której nie lubią, lub która nie przynosi im zysku, tylko działały - nie czekały czy im ktoś coś da! czasami robiły rzeczy, które są poniżej ich wykształcenia, czasami rzeczy, których nie chciały robić - ale zapracowały sobie na to, żeby TO WŁAŚNIE IM ŻYŁO SIĘ TROCHĘ LEPIEJ! Wiec jeśli kiedyś chociaż raz pomyślisz, że "aaa oni pracują za granicą, to oni mają" Pamiętajcie, że oni za ta granicą, tez muszą przeżyć i też maja jakieś cele, do których dążą - domyślam się, że wymuszacze lub wypominacze pieniędzy nie należą do ich celu!

Teraz już chyba będzie z delikatniej :)

Cóż, jak wspomniałam w poprzednim wpisie, wraz z moim mężem jesteśmy właścicielami najcudowniejszej kotełki na świecie (Skidek, mój kocur jest rzecz jasna najcudowniejszym kocurkiem na świecie). O przygarnięciu zwierzaka rozmawialiśmy jeszcze przed wylotem do Stanów - jednak wtedy braliśmy pod uwagę jedynie psa! Psa, nie pieseczka, czy piesełka :P dużego psa! Od dłużnego czasu marzył mi się doberman, wyżeł weimarski, a od czasu poznania Logana, moje serce podbiły Pit bulle (ale nie te prosiakowate, tylko te Loganowe - piękne, smukłe i majestatyczne) Niestety, w miejscu gdzie mieszkamy, nie możemy mieć dużego psa, a jedynie psa do niecałych 10kilo! wiadomo, ze nikt nie będzie mi ważył pupilka, no ale jednak wyjść z takim dobermańskim koniem na spacer i wmawiać wszystkim, ze to ratlerek, było by co najmniej dziwne. Dlatego zdecydowaliśmy sie na kota! Miał to być duży włochaty kot. Oczywiście, też miałam swojego wymarzonego, idealnego kocurka - szaro białego maine coon (z miłosci do szopów :P). Bedac jeszcze w Polsce szukałam hodowli kociąt, jednak pomyślałam, ze odłożę to na czas, gdy będę już na miejscu! Mąż wiedział, ze musimy mieć coś co ma cztery łapki i prosi o jedzenie! Wiedział, ze potrzebuje mieć towarzystwo, gdy on jest w pracy lub na delegacjach! Dlatego, też w pierwszym tygodniu po przylocie - w środę - odwiedziliśmy pobliskie schroniska w poszukiwaniu włochatego maine coona! Nigdy nie byłam w schroniskach w Polsce, chociaż wiele razy przejeżdżaliśmy obok zabrzańskiego Psitula, niestety nie mam porównania w jakich warunkach mieszkają zwierzęta.
Amerykańskie schronisko, wyglądało jak przychodnia. Na środku coś a'la recepcja z dwoma paniami, które odpowiadały na pytania i spisywały umowę adopcyjną, w koło pokoje i miejsca do zabawy dla zwierząt, a przed pomieszczeniem z kotkami, parę klatek  z małymi kociętami! Oczywiście, właśnie znalazłam się w kocim raju. Z racji, że schronisko tego dnia było otwarte tylko do 18, a my przybyliśmy tam kwadrans przed zamknięciem, mogliśmy tylko pooglądać kotki, chociaż panie zasugerowały, ze wolą podpisywać umowy adopcyje w tym samym dniu, żebyśmy się nie rozmyślili. Gdy weszliśmy do pokoju z kotami momentalnie zrobiło się głośno od miauczenia i mimo, że wszystkie koty bardzo mocno starały się zwrócić uwagę na siebie, na wprost moich oczu była klatka z wpatrującą się we mnie, majestatycznie leżącą istotką. Inne koty przestały istnieć, chociaż wszystkie były piękne i gdybym mogła zabrałabym każdego, ale to w niej zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Długowłosa, młodziutka i dziewczynka, a na dodatek humorzasta tak jak ja - więcej do szczęścia nic mi nie było potrzeba! To była szybka decyzja - wracamy po nią jutro! Następnego dnia Shasta Daisy (bo tak nazwali ją w schronisku) formalnie była już nasza, niestety mogliśmy ja odebrać dopiero po weekendzie, gdyż czekał ją zabieg sterylizacji  i jakieś dodatkowe szczepienia. Tak staliśmy sie właścicielami najbardziej niewychowanego kotka jakiego znam :) Kotka po przybyciu do domu zyskała nowe imię na które już bardzo ładnie reaguje - Pepper (Quiz - Pepper, bo?) Przez dwa tygodnie musiała chodzić w kołnierzy, nie mogła też skakać i biegać i trzeba było pilnować, żeby nie zamoczyła sobie rany - to był największy problem, ponieważ największym przysmakiem Pepper jest woda - woda z kranu, z wanny, z garnka, z miski, z wazonu - jednak to na szczęście odkryliśmy to, po zdjęciu kołnierza. Po zdjęciu kołnierza odkryliśmy również to, że Pepper jest naprawdę humorzasta, można by powiedzieć, że nawet agresywna - każdy dotyk, zbyt długie głaskanie kończyło się ręką w jej pyszczku - oczywiście, kąsanie nie były zbyt mocne, ale dosyć często zostawiały ślady - oczywiście musiałam zapytać wielkiego znawcy kotów - wujka Google, dlaczego? dlaczego ona nas nie kocha...? cóż, wujcio mnie uspokoił i powiedział, że ona właśnie nas kocha i w taki sposób okazuje swoją miłość do nas, bo nikt inaczej jej tego nie nauczył. Być może zbyt wcześnie zabrano ją matce, która nie zdążyła jej karcić za podgryzanie. Być może trafiła do ludzi, którzy nie potrafili sobie z tym poradzić i w ten sposób moja Pepperka trafiła na ulicę - można gdybać! Ale jest z nami pomału oducza sie gryzienia, lubi przebywać w naszym towarzystwie, lubi się bawić i jak się okazało w poniedziałek oglądać filmy animowane :)
Tym razem rozpisałam sie o kocie, a nie o Ameryce, ale do czego dążę. Dążę do podania wam informacji, jak to jest z opieką naszych pupilków w Stanach!
Amerykanie uwielbiają czworonogi - sklepy dla pupili (np. Petsmart, Petco) są wielkości naszych biedronek, a nawet i większe! Jest w nich dosłownie wszytko, co potrzebne w opiece nad psem czy kotem. W takim sklepie oprócz artykułów dla zwierząt znajduje się także weterynarz, miejsce na psią tresurę, salon psiej i kociej piękności, hotel dla zwierząt, i mały kącik gdzie można również zaadoptować koty (miesiąc po adopcji Pepper, namawiałam Tomka na adopcje drugiego kota, którego właśnie tam widzieliśmy). Co (rzecz jasna poza wielkością) różni taki sklep zoologiczny od naszych Polskich - przede wszystkim to, że maja dużo mniej gryzoni - czasami pojawią się świnki morski (wróć - kawie domowe :P) parę chomików, może myszoskoczki, o królikach trzeba zapomnieć, gdyż, jak kiedyś czytałam na instagramie Zabrzanki mieszkającej w Nowym Jorku, nawet lekarz od królików, jest nazywany lekarzem od zwierząt egzotycznych! Chociaż króliki amerykanom nie są obce - widziałam parę w schronisku - czyżby amerykanów zaskoczyły rozmiary królików miniaturek :>? W sklepach zoologicznych, rzadkim widokiem sa również Nimfy, a także malutkie ptaszki - ewentualnie kanarki no i standardowe papużki faliste. Tak czy owak amerykanie kochają psy i koty. Zważywszy, że w Stanach opieka zdrowotna dla ludzi bywa dosyć kosztowna, można było się domyślać, że podobnie będzie w przypadku czworonogów, dlatego też w jednym z takich sklepów wykupiliśmy pakiet, dzięki któremu mamy bezpłatne wizyty i konsultacje weterynarza, pobieranie krwi, tańsze obcinanie pazurów i bodajże przegląd dentystyczny co jakiś czas. Przede wszystkim wykupiliśmy go, ponieważ jedna z pań trochę wprowadziła nas w błąd, gdyż, powiedziała, ze badanie na którym nam zależało jest w cenie pakietu - jak się okazało później, jednak nie! Nie szkodzi, tak czy inaczej, tego rodzaju ubezpieczenie się przyda! O jakie badanie nam chodziło! Tutaj pojawia się brak kompetencji o którym pisałam wcześniej! TOKSOPLAZMOZA - tak, wiem, jestem hipochondrykiem i najzwyczajniej znam o kilkanascie chorób więcej i sposobów ich zarażeniem niż przeciętny człowiek. Owszem czasami sa to skrajności, ale mam zazwyczaj wszystko na uwadze - jak się domyślacie moje życie w tej sferze nie należy do najłatwiejszych. Rozumiem jednak, że przeciętny człowiek może nie wiedzieć, co to jest toksoplazmoza, mogę również wybaczyć, że dziewczyna w schronisku, też nie wie co to jest toksoplazmoza, i wybaczę również, że dziewczyna, która, pracuje hm.. w recepcji weterynarza tez nie wie co to jest toksoplazmoza, ale ciężko mi jest zrozumieć, jak osoba, która jest pomocnikiem weterynarza nie orientuje się co to jest toksoplazmoza i jakie niesie ze sobą niebezpieczeństwo dla człowieka. Zabawne było, że to my opowiadaliśmy tej Pani, o konsekwencjach dla człowieka, który zaraził się tą chorobą. Domyślam się, że Pepper zważywszy na to, ze była kotem, który został znaleziony na ulicy i posiadający dosyć mocny instynkt łowiecki, ma duże szanse ze jest nosicielem tej choroby. Niestety jak sie okazało badanie to nie należy do najtańszych, co nie zmienia faktu, ze będzie trzeba je zrobić - jak ja to mówię - dla świętego spokoju! Zupełnie przypadkiem poruszyłam kolejną kwestie - pomoc weterynarza. Pierwszy raz przychodząc do weterynarza w sklepie zoologicznym, ciężko było się połapać o co chodzi, bo gdy myśleliśmy, że rozmawiamy z weterynarzem okazało się, że nie jest osoba z która powinniśmy rozmawiać, tylko Pani, która wpisuje dane do komputera, pyta się co i jak, sprawdza zęby i wynosi kota do miejsca, gdzie nikt nie wie co się dalej dzieje z naszym pupilkiem. Strasznie mi się to nie podoba! w Polsce - nie licząc zabiegów wszystko jest robione na widoku właściciela - pobieranie krwi, szczepienia itd. A tutaj Pani zabrała kota i poszła. Po kilku - kilkunastu minutach wraz z panią przyszedł lekarz, który przypominał mi wiewiórkę z bajki "czerwony kapturek - historia prawdziwa" -  https://www.youtube.com/watch?v=AKmp_m11Hfo - na szczęście nie mówił tak szybko, ale ogólnie sprawiał wrażenie tak zafascynowanego swoja tym co mówił, z taką pasją, że jak zapytano się nas czy ma byś weterynarzem Pepper jednogłośnie stwierdziliśmy ze tak! W końcu tez był pierwszą osobą, która wiedziała, co to jest toksoplazmoza! To była nasza pierwsza wizyta u weterynarza i mimo, ze co miesiąc opłacamy pakiet za Peppusie mieliśmy nadzieje, ze kolejna za szybko się nie powtórzy.

Niestety w czwartek w zeszłym tygodniu Pepperka nam się rozchorowała, na tyle, że według mnie wizyta u weterynarza była potrzeba, tym bardziej, że ostatnio trochę psikała i nie podobała mi się czarna plamka na podniebieniu. Niestety do naszego weterynarza nie mogliśmy się dostać od tak, z ulicy, musieliśmy wybierać, albo klinikę albo poczekać do następnego dnia. Na szczęście na tyle wiedziałam co rozbić, ze postanowiliśmy jeszcze trochę poczekać. W sobotę, wczesnym rankiem, mimo, że Pepper już praktycznie była zdrowa, pojechaliśmy do Petsmarta. W recepcji dostaliśmy kwestionariusz do wypełnienia, w którym mieliśmy odpisać co się dzieje, jakie dolegliwości, jaka karma itd. W miedzy czasie Pani pomoc weterynarza (tym razem ktoś inny) zabiera nam Pepperkę, a gdy oddajemy formularz dowiadujemy się, że kotek zostaje na badania, a my mamy jechać sobie do domu. Ale jak to? Na szczęście dosyć szybko zorientowaliśmy się, że formularz był wypisany pobieżnie i że nie były tam zawarte najważniejsze informacje, które myśleliśmy, ze osobiście przekażemy lekarzowi. Wróciliśmy wiec do sklepu, by dowiedzieć się, że kotce należny wykonać rentgen, bo badania, które mamy w pakiecie najprawdopodobniej nie wystarczą. Cóż, nie mieliśmy wyjścia, na tyle pokochaliśmy naszego kotka, że ciężko by nam było już bez niej żyć! Pojechaliśmy wiec do domu z nadzieją, że z Pepper będzie wszystko dobrze, a jej badania na RTG się zakończą. Dlatego też, gdy o 12:30 zadzwonił telefon i nasz szalony doktor powiedział, że wszystko z nią jest w porządku i tak naprawdę jest okazem zdrowia odetchnęliśmy z ulgą.

To jest moment kiedy stwierdzam, ze jednak powinnam częściej robić wpisy!


Podczas tych niecałych trzech miesięcy pobytu w Stanach zaliczyłam kilka charakterystycznych dla amerykanów dni - Halloween, Święto dziękczynienia (Thanksgiving Day) i zaraz dnia następnego miał miejsce Black Friday (ale o tym postaram sie napisać, w przyszłym tygodniu -bo pewnie nie uwierzycie, ale ten wpis z przerwami pisze już około 5 godzin, a kot o którym tak się rozpisałam rzuca mi się na nogi wykazując chęć zabawy - jest to bolesne dawanie mi do zrozumienia i zaznaczanie swojej obecności.

Wiec szybko napiszę, o przemiłym incydencie, który mnie spotkał w połowie listopada. 
Ci którzy mnie znają, wiedzą, że zajmują się ręcznie wykonanymi rzeczami. Bardzo się ucieszyłam, gdy na jednej ze stron okolicy w której mieszkam zauważyłam ogłoszenie o kiermaszu, na którym mogę wystawić swoje gUpotki :)
Przygotowywałam się do niego przez cały tydzień, nie tylko tworząc gupotki ale pisząc łopatologiczne instrukcje obsługi i to, że szpilka może ukłuć! Jeśli jesteście ciekawi dlaczego - piszcie, chętnie rozwinę ten temat w kolejnym poście. Tak czy owak 12 listopada wraz z bombkami, bałwankami, filcowymi sowami i kwiatami z bibuły pojawiliśmy się na kiermaszu - byle coś sprzedać - to był nasz główny cel. Kiermasz był organizowany salce kościoła luterańskiego w Chesapeake, jakieś 25 minut od Virginia Beach. I mimo, że udało nam się sprzedać parę rzeczy, kiermasz niestety nie cieszył się zbyt dużym zainteresowaniem. Organizatorka kiermaszu Rebecca, przepraszała nas i tłumaczyła to tym, że po dni weterana, który obchodzony jest w Stanach 11 listopada, bardzo wiele jest tego typu ewentów. Czy Amerykanie kochają gUpotki, jeszcze nie wiem, mam nadzieję, ze prędzej czy później uda podbić mi się ich serca :) Ale, ale .. to tylko wstęp, bo tak naprawdę, dążę do czegoś innego. Koło godziny 12:00 na kiermaszową sale przyszła kilkuosobowa rodzina. Podeszła do nas Pani w wieku średnim (specjalnie sprawdziłam dla pewności od kiedy zaczyna się wiek średni - była na pewno po 50, a przynajmniej na taką wyglądała) I zapytała z czego są zrobione kwiatki. Tomasz mój podręczny translator, powiedział, ze z bibuły ja w międzyczasie coś powiedziałam po polsku, a Tomek zaczął kontynuować, ze bibuła jest sprowadzana z Polski, bo niestety USA nie dysponuje takim materiałem. Po czym pani z uśmiechem oznajmiła, że miała się nas właśnie zapytać, czy jesteśmy z Polski. Okazało się, że stoi przed nami pani Amerykanka Polskiego pochodzenia - Danusia - śmieje się, że tak zawsze do niej mówi jej tata, mimo, że na imię ma Dayana. Pani Danusia okazała sie przemiłą i przeuroczą osobą - staliśmy i rozmawialiśmy (po angielsku) chyba przez pół godziny, po czym powiedziała, że jeśli nie mamy planów na święto dziękczynienia to zaprasza nas do siebie- chociaż na chwilę. Popatrzeliśmy na siebie z uśmiechem od ucha do ucha - nie musieliśmy nic mówić, bo dokładnie jedno wiedziało o czym myśli drugie. To po raz drugi ktoś nas zaprasza do swojego domu tak naprawdę prawie nas nie znając. Zrobiło nam się tak miło, że domyślam się, że było to widać na naszych twarzach. Serdecznie podziękowaliśmy za zaproszenie, po czym Pani Danusia podeszła do nas i nas wyściskała mówiąc, że cieszy się, że nas poznała. 

A skoro już wspomniałam, że ktoś zaprasza nas po raz drugi, to napiszę też, kto zapraszał nas po raz pierwszy.
jakiś czas temu poznaliśmy kolejnego z naszych sąsiadów Chris - bardzo sympatyczny człowiek, po którym widać, ze ma irlandzkie korzenie - bardzo przypomina mi Irlandzkiego chochlika :P Chris, trochę nam opowiedział o sobie, swojej pracy, Tomek oczywiście opowiedział, jak to my znaleźliśmy się w USA nie zaznaczając w tym zbyt wielu szczegółów. W każdym razie dodaliśmy siebie na facebooku, aby mieć kontakt i my udaliśmy się na spacer, a Chris do domu.  Kilka dni później, a dokładnie 30 października, ktoś z rana puka do naszych drzwi - to się rzadko zdarza, wiec tym bardziej Tomek poszedł otworzyć - to był nasz nowopoznany sąsiad, który zapytał się, czy mamy ochotę pojechać z nim do jego rodziny na halloweenową zabawę   - z racji, że poprzedniego dnia, a właściwie w nocy, wróciliśmy z Halloween w zasadzie z innego Stanu, nie za bardzo chciało nam się ruszać z domu, co nie zmienia faktu, że byliśmy bardzo zaskoczeni i uradowani, że ludzie, których prawie nie znasz starają Ci sie pomóc i są dla Ciebie tak bardzo mili !

Nie będę obiecywać, ze najbliższy post pojawi sie w przyszłym tygodniu - ale postaram sie zrobić to jak najszybciej się da!

trzymajcie się wszyscy cieplutko, bo macie śnieg, którego Wam tak zazdroszczę!