czwartek, 13 października 2016

wszystko na raz, czyli o odczuciach, uczuciach, pobycie w Polsce i powrocie do Stanów (bardziej o mnie niz o Stanach)

To nie jest post o Stanach, wiec jeśli chcecie się czegoś nowego dowiedzieć, to niestety nie dzisiaj - zaprasza za tydzień :)
a tym czasem:


Trochę o uczuciach.....

To było przed wczoraj, jak w pewnym momencie popatrzałam na swojego męża i powiedziałam "wiesz, widziałabym się w każdym miejscu na ziemi, ale nigdy bym nie pomyślała, że wyląduje właśnie w Ameryce" Tomasz popatrzał na mnie z uśmiechem i powiedział, że ostatnio też o tym myślał w drodze do pracy. To zabawne jakie figle może spłatać los. Nie wiem czy oglądaliście "Efekt motyla" - jeśli chodzi o mnie, jest to film, który jest podstawą naszego życia - Ponoć taki drobiazg jak trzepot skrzydeł motyla, może spowodować tajfun na drugiej półkuli! Każde zdarzenie, każda sytuacja i każda postanowiona decyzja, sprawia, ze nasze życie przybiera właśnie nową drogę, nowy charakter. Czasami ta decyzja to postanowienie, że właśnie tego dnia nie będziesz wychodzić z łóżka,czasami rzucić palenie lub zrezygnować ze starego (całkiem fajnego) życia, na koszt czegoś nieznanego. Jestem w Stanach - miewam lepsze i gorsze chwile będąc w tym miejscu. Często zastanawiam się, czy karma wróci, bo stracony czas tutaj niestety nie - nie! nie stracony! staram się nie marnować czasu, ale tez nie wykorzystuje go tak, jakby tego chciała. Nie rozwijam się, nie zdobywam wykształcenia, nie realizuje marzeń - nie robię tego co mogłabym w danej chwili robić w Polsce. Nie mam dla kogo piec ciast i gotować, ponieważ nie mamy znajomych, którzy pomogli by nam to zjeść. Nadal nie wychodzę, bo po pierwsze nadal trochę się boje wychodzić sama z domu, a po drugie nie lubię sama chodzić na spacery. W Polsce też sama nie spacerowałam, mimo, że chodziłam bardzo dużo - ale miałam cel - wizyta u teściów, u lekarza, dalszy przystanek tramwajowy czy pójść na zakupy do centrum handlowego.
Wszystkie krepujące sytuacje, gdy ktoś do mnie mówi, a ja nie rozumie doprowadzają mnie do płaczu. To chyba w tym wszystkim jest najgorsze - gdy nie rozumiem i gdy nie potrafię odpowiedzieć, mimo, ze dosyć często wiem mniej więcej co i jak.Nie da się! Nie przechodzi przez gardło. Obawa przed tym, ze może nie do końca się zrozumiało tamtą osobę. Obawa przed tym, ze powiesz coś źle lub niejasno i dodatkowo będziesz się musiała  tłumaczyć o co ci chodzi. Obawa przed tym, ze zabraknie Ci tego jedynego słowa, którego nie znasz, i cała twoja wypowiedz będzie beznadziejna. Strach przed tym, ze wyjdziesz na idiotkę!
Mam czasami taki myśli, że zamieniłabym łatwość w tworzenie czegoś za to, żebym z taką samą łatwością przychodziła mi nauka języka (nie tylko angielskiego - jakiegokolwiek). Chociaż też bym zamieniła to na lepszy głos i umiejętności muzyczne - można na tym więcej zarobić, niż na ręcznie wykonanych pierdołach :P  Cóż, urodziłam się z takimi talentami, muszę to docenić!
Nawiązując jednak do mówienia. Do tej pory pracowałam w sprzedaży. Jestem raczej wygadana, bywam pyskata, ale przede wszystkim lubiłam swoją prace, za to, ze mogłam spotkać nowych ludzi z którymi rozmawiałam na przeróżne tematy. Za czasów pracy w ING, klienci, którzy nawet nic u mnie nie załatwiali przychodzili się po prostu przywitać i chwilkę pogadać. To był dobry czas! miło wspominam ludzi z którymi pracowałam zarówno w ING jak i w centrum handlowym w który był położony nasz oddział. Miło także wspominam wszystkich swoich klientów, którzy nie raz potrafili zdenerwować, a nie raz poprawić humor, ze uśmiech nie znikał z twarzy. Teraz czuje jak bardzo brakuje mi takiej pracy. Jak bardzo brakuje mi innych ludzi, z którymi mogę po prostu porozmawiać! (właśnie się rozkleiłam).
Ale jestem tutaj! Przede wszystkim jestem tutaj dla mojego męża, ale też dla siebie. Mam nadzieję, ze kiedyś zobaczę Nowy Jork, Hollywood i Los Angeles. Mam nadzieje, że moje nowe marzenia, które powstały na poczet tego miejsca się zrealizują - tylko pora wziąć się za siebie, pod ich kątem. Mimo tego, że bywa "średnio" staram się myśleć pozytywnie i mieć raczej dobry humor. Staram się cieszyć z małych rzeczy, czasami tych, na które większość ludzi nie zwraca uwagi - fajnie wyglądającej owsianki na śniadanie, trochę większego motyla napotkanego na swojej drodze, upieczonego ciasta czy chociażby z nowo
poznanych słodkości - osoby, które maja mnie na instagramie powinni doskonale to wiedzieć, że wrzucam naprawdę dużo zdjęć -  ale to nie dlatego, ze się chwale (nigdy nie lubiłam sie chwalić), ale dlatego, że sa to rzeczy, które w danym momencie sprawiały mi przyjemność. Jednak myśle, że główną zasługą tego, ze chce mieć dobry humor to Tomasza. To cudowne mieć koło siebie takiego człowieka jak on. Uważam, że mimo rożnych sytuacji, które pojawiły się w naszym życiu, zawsze byliśmy udaną parą. Tutaj okazało się, ze jesteśmy nie tylko dogadującym się małżeństwem, ale z braku laku też dobrymi przyjaciółmi. Przede wszystkim ratuje nas to, ze mamy takie samo podejście do życia - często nie zachowujemy się na swoje lata, jesteśmy trochę dziecinni, cieszymy się z głupot, a w stosunku do innych ludzi jesteśmy zazwyczaj neutralni - Tomek ich ignoruje, a ja staram się wszystkich zrozumieć. Oczywiście uzupełniamy się w różnicach, mimo, ze czasami są powodem do sprzeczek - ale cóż to za małżeństwo, które się nie kłoci. Myślę, że jeśli ktoś decyduje się na taki krok jak my - wyruszając do obcego kraju i do miejsca w którym praktycznie nie ma Polaków, musi mieć ze sobą osobę, która jest jego najlepszym przyjaciel, partnerem i bratnia duszą. W innym przypadku - mimo, ze będziecie tam razem - będziecie tam sami. A my jesteśmy tu razem - w tej Ameryce, w której nie widzieliśmy się oby dwoje.

Trochę o pobycie w Polsce....

Mamy październik, to znaczy że powinny pojawić się co najmniej 4 wpisy, w tym trzy z Polski...Nie miałam weny, a gdy wenę miałam nie miałam dostępu do komputera. Ale z racji, że ja pamiętliwa dziewczyna jestem, wszystko sobie zanotowałam w pamięci!
W każdym razie to były trzy cudowne miesiące, które tak się nie zapowiadały. Gdy 2 czerwca przyleciałam do Polski było tak jakoś inaczej. Zresztą pierwszą różnice poczułam już na lotnisku we Frankfurcie, gdzie nie było żadnego Starbucksa (hahahaha) - ale to raczej jako taka dygresja.
W Polsce było inaczej, ale nie dlatego, że przesiąkłam już Stanami - o nie! Przesiąkłam życiem, które sobie stworzyliśmy z Tomkiem. Życiem bez zawiści; życiem bez pretensji; życiem bez słuchania co inni robią, a ja  bym tego nie zrobiła, bo to przecież tak nie może być. Życiem, w którym, jak coś się chce mieć to trzeba na to zapracować, a nie czekać, aż samo przyjdzie lub ktoś coś da. Słuchaniem jak to w Polsce jest źle, a gdzie indziej jest cudownie i dobrze - mimo, że większość z tych osób, nie zaznała prawdziwego życia gdzieś indziej (chociaż, na dzień dzisiejszy to już nie wiadomo co z ta Polską - jednak tutaj nie będę poruszać kwestii politycznych) Wiele osób i sytuacji, bardzo mnie rozczarowało podczas mojego trzymiesięcznego pobytu, ale staram się o tym nie pamiętać i wspominać miło spędzony czas z najbliższymi i rodzinom. Przede wszystkim musiałam przyzwyczaić się do ludzi i do tego, że oni mówią :P Może to dziwnie zabrzmiało, ale przez trzy miesiące będąc w USA, rozmawiałam przede wszystkim z Tomkiem i to zazwyczaj tylko popołudniami. Czasami przyszła do mnie Iwona, raz w tygodniu Skype z rodzicami, tak wiec przywykłam do bycia samej w ciszy i spokoju. A tutaj nagle każdy się czegoś pyta - pamiętam pierwszy dzień w domu - mama, tata, brat, pies, kot, wszyscy sa przy mnie, wszyscy mówią (nie licząc zwierząt) teraz czuje jakie to było miłe, jednak wtedy dla mnie to był szok - jak dla takiego noworodka, który nagle widzi tysiące twarzy zamiast jednej - swojej mamy. Potem oczywiście byłam już bardziej rozmowna... zupełnie "niepolska" bo okazało się, ze rozmawiałam z ludźmi w kolejkach przy kasie, sprzedawcami - wiem, ze w Polsce to strasznie nie na miejscu :P:P Ale to chyba był czas przyzwyczajenia się na nowo, do miejsca, w którym spędzę trzy kolejne miesiące - po prostu musiałam sie nagadać! 
Czas leciał szybko - spędzałam go bardzo intensywnie - spełniając marzenia i plany - niestety nie na wszystko jak się okazało starczyło czasu. Z początkiem sierpnia, gdy został mi tylko miesiąc do wylotu, nie mogłam się doczekać, gdy wrócę już do Stanów - nie dlatego, ze jest tu tak cudownie i fantastycznie, ale dlatego, że trochę miałam dość bycia, chwile w Polsce, a chwile w USA. Chciałam być dłużej w jedynym bądź drugim miejsce, a wiedząc, ze powrót do Polski mamy zaplanowany na czerwiec - trochę mnie ciągnęło do tej stabilizacji, którą zostawiłam w Stanach, przed wylotem. Ale.... pewnego dnia, gdy rozmawiałam z Tomkiem, opowiadał mi, ze często gada z naszymi sąsiadami, kogoś tam poznał na siłowni, we wrześniu ma zaplanowane dwie delegacje (wiec zostanę sama w domu). I nagle wszystko mi się przewartościowało, tak jak bardzo chciałam wracać do Tomka, tak wtedy marzyłam o tym, żeby zostać w Polsce - tym bardziej, że był to czas, kiedy zaczęłam dosyć mocno spełniać się w moich ręcznych robótkach z filcu i bibuły - w końcu czułam się doceniana! ...i nagle uświadomiłam sobie dokładnie to o czym pisałam na samym początku. Znowu będę całymi dniami sam, znowu będę bez znajomych, znowu sama nie pójdę do centrum handlowego pochodzić po wyprzedażach, znowu będę siedzieć na dupie i mieć mnóstwo czasu, nie wsiądę w 111 i pojadę na weekend do rodziców, nie odwiedzę "babciów", nie zrobię zakupów na allegro i nie będę czekała na telefon od kuriera "halo, mam dla pani paczkę, ale nikogo nie ma w domu, - ależ, jestem w domu, tylko nie mam domofonu".
Ostatnio oglądałam "Atlas chmur" trzy godziny cudownego filmu o wszystkim, ale motyw wolności, utkwił mi w pamięci dosyć mocno.Ja nie czuje się wolnym człowiekiem - nie w mojej sytuacji. Będąc w Polsce znowu zakosztowałam wolności. Parę razy przeleciało mi przez głowę, żeby nie wracać - szukając pracy na portalach i myśląc  "o tu bym mogła pracować" mijając wywieszkę "szukam pracownika" w sklepie z męskimi garniturami.
Ale, wsiadłam do samolotu, płacząc - żegnając się z każdym członkiem swojej rodziny w przeddzień i dzień wylotu. Tak bardzo bym z wami chciała zostać...

Trochę o powrocie do Stanów...

Mój powrót do Stanów, to chyba dotychczas najszybsza podroż ze wszystkich dotąd! Nie musiałam tłuc się do Warszawy, wyjątkowo krotko czekałam na lotnisku we Frankfurcie, a gdy już przekroczyłam granice czekał mnie trzydniowy pobyt w pięknym Waszyngtonie!
Nawet na lotnisku poszło szybko, mimo, ze nie obeszło się bez wkurzania na obsługę.
W Stanach zaraz po wylądowaniu i dotarciu na sale przylotów, trzeba przejść jeszcze kontrole - tak jak kiedyś u nas podchodziło się do okienka i pokazywało dowód lub paszport. Tutaj jest to podzielone na grupy - amerykanów i ludzi z Wizą - mam wrażenie, że ludzi z Wizą jest zawsze więcej! Ale nie ważne. Kolejka jest zazwyczaj długa i stoi się tam przynajmniej 20 minut. Obsługa, która kieruje ruchem,zabiera parę osób z początku kolejki i ustawia do mniejszych kolejek do odpowiedniego punktu kontroli. Schemat ten powtórzył się i tym razem.
Długa kolejka, jak nic sporo czekania, zniecierpliwieni i zmęczeni ludzie. W kolejce tuż za mną czeka kobieta z Kolumbii (potem sie dowiedziałam) z małym zniecierpliwionym dzieckiem - wyrywała się i płakało - nic dziwnego - sama nie potrafiłam ustać i czekać cierpliwie. Niestety, nikt nie zaprosi Panią na sam początek kolejki, żeby jej trochę ulżyć. Pani z Kolumbii została przydzielona do mojej mniejszej grupy. Wow! stałam w  kolejce do czarnoskórego mężczyzny, do którego zostałam przydzielona ostatnio (w lutym), jednak zostałam przeniesiona, gdyż on akurat szedł na przerwę. Wydawał mi się wtedy strasznie sympatycznym człowiekiem. Miałam wielkie nadzieje, ze sytuacja się nie powtórzy, ponieważ kontrola w lutym była masakryczna. Odliczałam minuty, do końca mojej podróży. Stałam w kolejce, oczywiście z zamiarem przepuszczenia pani z dzieckiem przede mną. Wiem, ze jedna osoba ja nie zbawiła, ale zawsze! Problem okazał się inny, ale niestety taki sam jak poprzednio - z racji, ze moja grupa była pierwsza od kraja, zaczęli do niej podjeżdżać, pracownicy lotniska z pasażerami na wózkach - jako ludzie z pierwszeństwem. Oczywiście zgadzam się z tym i jak najbardziej rozumiem, ale dlaczego tylko do mojej  kolejki zostali dokooptowani wszyscy Ci ludzie, a nie porozstawiani po innych? Tym samym z mojej pięcioosobowej kolejki zrobiła się ośmioosobowa - a ludzie, którzy w długiej kolejce byli za mną odchodzi zadowoleni po kontroli i zmierzali odebrać bagaż. Cóż zrobić trzeba czekać! Buntować i krzyczeć nie można - bo jeszcze by mnie nie wpuścili na teren Stanów, zresztą nie mam w naturze tego typu zachowań. Na zmianę do okienka podchodzili ludzie z kolejki i obsługa z ludźmi na wózkach, gdzie po drodze pojawił się jeszcze jakiś mały chłopczyk; ktoś był dwa razy (nie wiem dlaczego); ostatecznie przepuściłam panią z Kolumbii przed sobą i przede mną była już tylko ostatnia Pani na wózku z Rosji. Pani z Kolumbii odeszła od kontroli i na jej miejsce podszedł pracownik lotniska z panią na wózku. Zaraz ja, Zaraz ja!!! Bacznie obserwując osoby które są przede mną. I nagle (na tyle na ile znam angielski) słyszę, żeby wycofać ten wózek, bo mam podejść teraz ja, bo ja już tam stoję nie wiadomo ile czasu. Dla mnie to już i tak było bez znaczenia, co nie zmienia faktu, ze było to naprawdę bardzo miłe (to jest karma :P). Gdy podeszłam do okienka, Pan mnie przeprosił, powiedział, ze tak czasami się niestety dzieje. Kontrola przeszła szybko, a ja ugruntowałam się w przekonaniu, ze jednak nie mylę się co do ludzi. Moja różowa walizka  już na mnie czekała odłożona na boku, wyjątkowo szybko oddałam niebieska kartkę z moimi danymi, którą zostawia się na lotnisku (ostatnio nie dość, że czekałam tam tez sporo czasu, to kartkę jeszcze zgubiłam) i wyszłam na teren Stanów Zjednoczonych! By zacząć po raz trzeci mój amerykański..... koszmar.

Trzy dni w waszyngtonie minęły momentalnie. Cudowne miejsce. Uwielbiam to miasto, za to, ze ludzie chodzą po ulicach, jeżdżą metrem i komunikacja miejską. Mogłabym tam spacerować cała noc. Słuchając dziwnie cykających świerszczy i oswojonych wiewiórek, które są dosłownie na każdym kroku! Fantastycznie chodzić i widzieć miejsca, które potem ogląda się w filmach - nawet ostatnio w nowym Bournie była pokazana restauracja do której zastanawialiśmy się, czy nie wejść. Nie wspominając już o Kapitanie Ameryce w zimowym żołnierzu czy Forrescie Gumpie. Jedyne co mnie rozczarowało w waszyngtonie to ZOO, ale
z drugiej strony wejście na jego teren i możliwość oglądania zwierząt była darmowa. Czasami nie można wymagać za dużo. Trzy intensywne dni, które mogły by trwać wiecznie dobiegły końca. Pora wracać do domu - niestety, wszystko co dobre szybko się kończy.
To co dobre... bo niestety to co potem było tragiczne. Kolejne dni przypominały mi czas, gdy do Ameryki przyleciałam po raz pierwszy. Niezadowolenie ze wszystkiego, poczucie marnowania siebie i czasu. Bezsilność.Poczucie braku wolności. Myśli co mogłabym zrobić, gdybym tu nie siedziała. Myślenie o tym, ze właśnie 3 miesiące temu obroniłam magistra, tylko po to, żeby siedzieć w domu?  Podobnie jak i w zeszłym roku, zaraz na "dzień dobry" dokucza mi moja dolegliwość, która trwa już ponad cztery tygodnie, a która przez pierwsze dwa dosyć mocno ograniczała jakikolwiek ruch. A ruszać się musiałam, ponieważ dzień i noc biegałam za naszym adoptowanym kotkiem, dbając o to, żeby nie zdjęła sobie kołnierza lub nie zamoczyła sobie rany po zabiegu sterylizacji. Te dwa tygodnie również spędziłam praktycznie sama, gdyż tak jak Tomek wcześniej mówił, poleciał na delegacje. To chyba wszystko co doprowadziło mnie stanu, który w chwili obecnej (mam nadzieje) dobiega końca! Znowu zaczęłam na nowo planować życie tutaj, wymyślać nowe cele, chyba pomału znowu się przyzwyczajam do bycia samej.
Myślę, że nigdy nie będę żyła tym wykreowanym amerykańskim snem, ale chociaż będę starać się żyć życiem, które sprawi, ze będę zadowolona z siebie i szczęśliwa z tego co robię! Trzymacie kciuki żeby się udało!

Obiecuję że kolejne wpisy będą o Stanach a nie o mnie!